Gdy miłość mnie ominęła: Żyłem z kobietą, która niszczyła mnie każdego dnia
Zbyt długo milczałem. Milczałem, bo uważałem swoje cierpienie za nic w porównaniu z tragediami innych. Milczałem, bo wierzyłem, iż mężczyzna musi wytrzymać. A teraz mam 58 lat. Trzydzieści lat małżeństwa za sobą, a w sercu tylko zmęczenie, ból i pustka. Życie minęło, a szczęścia nigdy nie było. Nie dom – tylko ściany. Nie rodzina – tylko niekończąca się wojna. Pod jednym dachem, ale obcy. Razem, ale każdego dnia walka o prawo do bycia sobą. I chyba już za późno, by cokolwiek zmienić.
Ożeniłem się z rozsądku. I zapłaciłem za to całym życiem
Miałem 28 lat, gdy rodzice namówili mnie na małżeństwo z Elżbietą. Mówili: „Dość już z tym kawalerowaniem, to dobra, solidna dziewczyna z porządnej rodziny”. Nie kochałem Elżbiety. Ale wtedy myślałem, iż miłość to głupie romanse, a w życiu liczy się stabilność. Wzięliśmy ślub. I wtedy zaczął się koszmar.
Elżbieta gwałtownie pokazała, kto tu rządzi. Upokarzała mnie przy znajomych, szydercza wobec rodziny. Dla obcych ciepła i urocza – w domu stawała się lodowatą burzą. Mogła publicznie powiedzieć: „Jaki on troskliwy!”, a w domu cisnąć we mnie kubkiem i syczeć: „Jesteś nikim! Mięczak!”.
Drażniło ją dosłownie wszystko: jak siedzę, jak jem, jak mówię, jak oddycham. Ale milczałem. Znosiłem. Dla dzieci. Żeby mieli pełną rodzinę. Miałem nadzieję, iż się poprawi. Nie poprawiło się. Stało się tylko gorzej. Nie żyliśmy – wegetowaliśmy. choćby sąsiedzi traktują się lepiej niż ona mnie.
Gdy dzieci odeszły – zaczęła się prawdziwa gehenna
Synowie dorośli, założyli własne rodziny, i wtedy maski całkiem opadły. Elżbieta przestała udawać żonę. Dołączyłem do domu małą izbę i tam się wyprowadziłem. Nie było już wspólnych obiadów, rozmów, śmiechu. Dzieliliśmy kuchnię, naczynia, lodówkę. Podpisywała choćby pojemniki z jedzeniem, żebym nie tykał jej produktów. Śmieszne, prawda? Jeden dom, a jakby osobne mieszkania.
Jadłem sam. Zasypiałem sam. Budziłem się – z tą samą goryczą w sercu. A gdy ktoś mówił: „Ty i Elżbieta – taka zgodna para!”, miałem ochotę krzyczeć. jeżeli to zgoda, to tylko w klatce.
Każdy jej dzień zaczynał się od pretensji, a kończył obelgami
Gdy Elżbieta była w domu, wszystko zamieniało się w piekło. Potrafiła zacząć od: „Znów śmieci nie wyniosłeś, nieudaczniku!” – a skończyć na tym, iż rzekomo zrujnowałem jej życie. „Jesteś zerem! Zawsze tylko przeszkadzałeś!” – to było jej ulubione. Starałem się milczeć. Myślałem: przeczekam – i jej się znudzi. Ale nie. Jej złość nie znała zmęczenia. Potrzebowała kogoś łamać – a ja byłem pod ręką.
Pewnego razu usłyszałem, jak mówiła przez telefon do koleżanki: „On jest jak mebel. Stoi w kącie i nie zawadza”. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem: mnie już nie ma. Złamała mnie. A najgorsze, iż nie miałem dokąd pójść. Dom budowałem własnymi rękami. Harowałem, wychowałem synów, oszczędzałem każdy grosz… A teraz – muszę znosić, żeby nie wylądować na bruku.
Sam nie wiem, dlaczego jeszcze tu jestem
Odejść? Ale gdzie? Dzieci mają swoje sprawy. Dawno żyją własnym życiem. Odwiedzają rzadko, a gdy już przyjadą – udają, iż u nas wszystko gra. Tak im łatwiej. A ja… już mi wszystko jedno. Po prostu czekam. Czekam, aż to się skończy. Aż przestanę zaciskać zęby z bezsilności. Aż zniknie złość, aż nie będę musiał bronić się przed tą, która stała się obca.
Może piszę to nie dla siebie. Ale dla tych, którzy jeszcze mogą coś zmienić. Którzy stoją przed wyborem. Proszę – nie żenI tylko jedno wiem na pewno – czas ucieka, a ja wciąż tu stoję, jak ten mebel w kącie.