Zabrawszy podarunki, odeszłam na zawsze.

twojacena.pl 13 godzin temu

Zabrałam prezenty i odeszłam na zawsze

Byłam najstarsza w licznej rodzinie, dorastając w małej wsi pod Białymstokiem. Na moje barki spadł cały ciężar opieki nad młodszym rodzeństwem. Gotowałam im, leczyłam przeziębienia, odprowadzałam do przedszkola i szkoły. Rodzice nigdy nie pytali, czy tego chcę – po prostu rzucali: „Musisz!” – i koniec.

Przyjaciół prawie nie miałam. Nie starczało na nich czasu, a rówieśnicy wyśmiewali się, nazywając mnie „nianią” i „popychadłem”. Ich słowa paliły serce, często płakałam, chowając się w stodole. Ojciec, widząc łzy, sięgał po pasek. „Wybiję ci z głowy głupoty!” – wrzeszczał, a każdy raz bolał nie tylko ciało, ale i duszę.

Dzieciństwa nie zaznałam. Po dziewiątej klasie rodzice zdecydowali, iż powinno się zostać kucharką – żeby rodzina nigdy nie była głodna. Wysłali mnie do lokalnego technikum, choćby nie pytając o zdanie. Zgodziłam się, jak wcześniej, zaciskając zęby.

Po trzech latach znalazłam pracę w małej stołówce w Łodzi. Ojciec żądał, żebym wynosiła jedzenie do domu, ale odmawiałam. Matka od razu zaczęła krzyczeć: „Egoistka! Z twojej winy wszyscy głodują!” Pierwszą pensję zabrali bez słowa. Gdy dostałam drugą, spakowałam rzeczy i uciekłam. Kupiłam bilet na pierwszy lepszy pociąg, nie myśląc, dokąd jedzie. Najważniejsze było wyrwać się z tego piekła. Wiedziałam: jeżeli zostanę, moje życie będzie stracone.

Było ciężko. Brałam się za każdą pracę: myłam podłogi w klatkach, zamiatałam ulice, aż w końcu zatrudniłam się jako zmywaczka w kawiarni. Dopiero po latach dopuszczono mnie do kuchni. Oszczędzałam każdy grosz, choćby gdy zarobki wzrosły. Marzenie o własnym mieszkaniu, gdzie sama stanowię o swoim losie, dodawało mi sił. Mieszkałam u starszej kobiecy, Anny Kowalskiej, która stała mi się bliższa niż rodzina. Brała za pokój symboliczną opłatę, a ja pomagałam jej w domu. Każdego wieczora witała mnie gorącą herbatą z miętą i świeżo upieczonymi drożdżówkami. Wtedy czułam się naprawdę szczęśliwa.

Wkrótce poznałam Marcina, mojego przyszłego męża. Nie urządzaliśmy wesela – tylko podpisaliśmy się w urzędzie. Zamieszkałam u jego rodziców, a po roku urodziła się córka, później syn. Życie zdawało się układać, ale przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. Rodzice zaczęli śnić mi się po nocach – ich surowe twarze, ich krzyki. Opowiedziałam o tym Marcinowi i postanowiliśmy ich odwiedzić. Chciałam się pogodzić, pokazać wnuki, odnowić więzi. Kupiłam pełne torby prezentów – cukierki, owoce, wędliny – i szykowałam się na spotkanie z drżeniem serca.

Ale kiedy weszłam do rodzinnego domu, zamiast uścisków usłyszałam przekleństwa. Rodzice rzucili się na mnie z wyzwiskami, a ojciec choćby zamierzył się pięścią. Bracia popadli w alkoholizm, najmłodsza siostra związała się z podejrzanym towarzystwem. Nikt choćby nie spojrzał na moje dzieci, nie spytał, jak żyłam przez te lata. Matka zatrzasnęła drzwi przed moim nosem, krzycząc: „Zdrajczyni!” Stałam oszołomiona, ściskając uchwyty ciężkich toreb. Może ktoś nazwie mnie drobną, ale odwróciłam się, zabrałam prezenty i wyszłam. Na zawsze. choćby na ich pogrzeb nie wrócę.

Idź do oryginalnego materiału