Wzięłam dary i odeszłam na zawsze

twojacena.pl 12 godzin temu

Zabrałam prezenty i odeszłam na zawsze.

Byłam najstarsza w licznej rodzinie, wzrastając w małej wiosce pod Opolem. Cały ciężar opieki nad młodszym rodzeństwem spoczął na moich barkach. Karmiłam ich, leczyłam przeziębienia, odprowadzałam do przedszkola i szkoły. Rodzice nigdy nie pytali, czy tego chcę — po prostu rzucali: „Musisz!” — i koniec.

Przyjaciół prawie nie miałam. Nie starczało czasu, a rówieśnicy wyśmiewali się, nazywając mnie „nianią” i „mięczakiem”. Ich słowa paliły jak ogień, często więc płakałam, chowając się w stodole. Ojciec, widząc łzy, sięgał po pas. „Wybiję ci z głowy te głupoty!” — wrzeszczał, a każdy raz bolał nie tylko ciało, ale i duszę.

Dzieciństwa nie było. Po dziewiątej klasie rodzice zdecydowali, iż zostanę kucharką — by rodzinie nigdy nie brakowało jedzenia. Wysłali mnie do miejscowej szkoły zawodowej, choćby nie pytając o zdanie. Zgodziłam się, jak zawsze, zaciśniętymi zębami.

Po trzech latach dostałam pracę w małej stołówce w mieście. Ojciec żądał, bym znosiła jedzenie do domu, ale odmawiałam. Matka zaraz rzucała oskarżenia: „Egoistka! Przez ciebie wszyscy głodujemy!” Pierwszą wypłatę zabrali bez słowa. Gdy dostałam drugą, spakowałam rzeczy i uciekłam. Wsiadłam w pierwszy lepszy pociąg, nie myśląc, dokąd jedzie. Ważne, byle dalej od tego piekła. Wiedziałam: jeżeli zostanę, mój los będzie przypieczętowany.

Było ciężko. Podejmowałam każdą pracę: myłam klatki schodowe, zamiatałam ulice, aż w końcu dostałam się do zmywaku w kawiarni. Dopiero po latach pozwolono mi podejść do kuchni. Oszczędzałam każdy grosz, choćby gdy zarobki rosły. Marzenie o własnym mieszkaniu, gdzie będę panią swego losu, nie dawało mi się poddać. Mieszkałam u starszej kobiety, Haliny Kowalskiej, która stała mi się bliższa niż rodzina. Brała za pokój symboliczną kwotę, a ja pomagałam jej w domu. Każdy wieczór witała mnie gorącą herbatą z miętą i świeżo upieczonymi drożdżówkami. Wtedy czułam się naprawdę szczęśliwa.

Pewnego dnia poznałam Andrzeja, mojego przyszłego męża. Ślubu nie robiliśmy — tylko urzędowe „tak” w USC. Zamieszkaliśmy u jego rodziców, a po roku urodziła się córka, potem syn. Życie zdawało się układać, ale cienie przeszłości nie odpuszczały. Rodzice śnili mi się nocą — ich surowe twarze, ich krzyki. Opowiedziałam o tym Andrzejowi i postanowiliśmy ich odwiedzić. Chciałam się pogodzić, pokazać wnuki, odnowić więzi. Kupiłam pełne torby prezentów — czekoladki, owoce, wędliny — i szykowałam się na spotkanie z drżeniem serca.

Lecz gdy przekroczyłam próg rodzinnego domu, powitały mnie nie uściski, ale przekleństwa. Rodzice obrzucili mnie wyzwiskami, a ojciec choćby zamierzył się pięścią. Bracia popili się, młodsza siostra wpadła w złe towarzystwo. Nikt choćby nie spojrzał na moje dzieci, nie spytał, jak mi się żyło przez te lata. Matka zatrzasnęła drzwi przed nosem, krzycząc: „Zdrajczyni!” Stałam oszołomiona, ściskając rączki ciężkich toreb. Może ktoś uzna mnie za małostkową, ale odwróciłam się, zabrałam prezenty i odeszłam. Na zawsze. choćby na ich pogrzeb nie wrócę.

Idź do oryginalnego materiału