30 września 2025
Dziś znów siedzę przy kuchennym stole, popijam gorącą herbatę i spisuję myśli, które przewijają się jak cienie w świetle lat. W pamięci mam obraz, jak wynająłem stary Fiata 126p, by przywiózł mnie z szpitala po wypisaniu mojej żona, Bogna, do domu przy ulicy Kwiatowej w małej wsi pod Lublinem. Wszystko będzie dobrze mówiłem jej, trzymając ją za rękę, tyle żyj, rozmawiaj ze mną, nie opuszczaj mnie, kochana. Te słowa wciąż brzmią jak modlitwa, której nie potrafiłam w pełni zrozumieć.
Bogna, w wieku 35 lat, nie wierzyła, iż jeszcze poczuje szczęście małżeńskie. Los jednak miał inne plany spotkaliśmy się, gdy miałam już prawie czterdzieści lat. Byłam wdową od trzech lat, a on, Bogdan, wciąż nosił cień po utracie żony. Sama nigdy nie wyszła za mąż, choć kiedyś urodziłam syna Eugeniusza i w ludowych przysłowiach mówią: urodziła dla siebie. Młodość spędziłam z przystojnym, ciemnoskórym Wojciechem, który obiecał mi małżeństwo, ale okazałoby się, iż był już żonaty w Krakowie. Jego legalna żona przychodziła do mnie, błagając, bym nie niszczyła cudzej rodziny. Nieśmiała i niedoświadczona, poddałam się, ale postanowiłam nie porzucić dziecka.
Eugeniusz był moim jedynym źródłem radości. Wychowany jak przystało, pilnie uczył się w szkole, a po maturze ruszył na studia ekonomiczne w Warszawie. Bogdan odwiedzał mnie częściej, proponując wspólne życie, choć ja wahałam się, mimo iż podobał mi się. Pewnego wieczoru Eugeniusz, z nutą niepewności w głosie, powiedział: Mamo, nie chcę już mieszkać w domu. Wujek Bogdan to solidny człowiek, jeżeli tylko nie będzie cię krzywdził. Najważniejsze, żebyś była szczęśliwa. Wtedy uznaliśmy, iż nasze drogi mogą się połączyć.
Wzięliśmy więc ślub, zorganizowaliśmy w małym domku przy Lublinie małe przyjęcie. Bogna pracowała w wiejskiej bibliotece, a Bogdan agronomem, uprawiając ziemię i hodując bydło. Razem prowadziliśmy gospodarstwo, pielęgnowaliśmy ogród, piekliśmy chleb, czesaliśmy ziemniaki i marchewki. Kochałyśmy i szanowałyśmy się, choć los odmówił nam wspólnych dzieci. Dzieci naszych synów poślubiły się, a my cieszyliśmy się z wnuków. Na święta przygotowywaliśmy domowe jajka, mleko, śmietanę, wieprzowinę i kurczaka; w domu zbierało się mnóstwo gości, a my, przy długim stole, cieszyliśmy się, iż mamy z kim świętować. Wieczorami, gdy leżeliśmy już w łóżku, każdy z nas szeptał: Chciałbym odejść pierwszy, by już nigdy nie być sam.
Lata nie szczędziły nam trudów. Pewnego poranka, gdy Bogna zaczęła gotować barszcz, potknęła się i upadła na podłogę. gwałtownie wezwaliśmy karetkę, a lekarze stwierdzili udar. Poza utratą sprawności ruchowej, wszystkie inne funkcje pozostały nienaruszone, ale nie mogła już chodzić. Eugeniusz z żoną Elżbietą przyjeżdżali, przynosząc pieniądze na leki pięć tysięcy złotych, by mogła kontynuować terapię.
Wspomnienia z tamtego dnia wciąż mnie dręczą. Po wypisaniu z szpitala, wynająłem Fiata i razem z sąsiadem Janem wprowadziliśmy Bogną do domu. Będziesz żyła, nie przestawaj rozmawiać ze mną powtarzałem, a ona siadała w fotelu, pomagała mi przy gotowaniu, czyszcząc ziemniaki i fasolę, choćby piekąc chleb. Wieczorami rozmawialiśmy o zimie, o braku sił do rą i o ewentualności, iż dzieci zabiorą nas na zimowisko. Marzyliśmy, iż wiosną i latem odnajdziemy sobie spokój.
W weekend przyjechał Eugeniusz z Elżbietą. Ich córka, Ola, po obejrzeniu pokoju, stwierdziła: Trzeba was rozdzielić, zabierzemy mamę na tydzień. Bogdan szepnął: A co ze mną? My nigdy się nie rozstaliśmy. Dzieci tłumaczyły: Kiedyś mieliśmy siłę, by samodzielnie się utrzymać, teraz sytuacja jest inna. Niech syn zabierze cię do siebie, razem nikogo nie zabierze. Po ich wyjeździe zostaliśmy sami, z gorzkim westchnieniem, myśląc, jak dalej żyć. Każdy z nas zasypiał z myślą, iż nie chce się budzić, by nie widzieć tego cierpienia.
W kolejny weekend przyjechali obaj synowie, pomagając pakować rzeczy. Bogdan siedział przy łóżku Bogny, patrzywszy na nią, wspominał młode lata i łza spłynęła po policzku. Przyłapał się do chorej żony i szepnął: Przebacz, iż tak się stało Może nie dopilnowaliśmy dzieci, a teraz rozdzielają nas jak niepotrzebne kotki. Kocham cię. Bogna chciała dotknąć jego policzka, ale nie miała już siły. Bogdan wytarł łzy rękawem, wsiadł do Fiata i odjechał, nie wycierając już łez.
Syn z żoną i sąsiad Jan zebrali Bognę, owinęli ją w koc i powoli wyciągali z domu, idąc przed siebie nogami w dół. Kobieta, choć chora, przyjęła to jako symboliczne pożegnanie. Nie opierała się, a kiedy Bogdan odjechał, już nie żyła nie chciała już przetrwać do wieczora.
Minął tydzień. Pewnego pięknego, słonecznego dnia w dniu Święcznej Bożej, nasze marzenie się spełniło. Bogna i Bogdan spotkali się w innym świecie, otoczeni spokojem, którego nie było już w naszej ziemskiej wiosce.
—
Zapisuję to, by pamiętać, iż miłość i ból, choć splecione, tworzą jedynie jedną, niekończącą się opowieść.