Felieton o modzie, która obiecuje raj na… kilka tonów jaśniej
Są takie wynalazki współczesności, które idealnie mieszczą się między „po co?” a „serio?”. W tej półce, obok wody smakowej o smaku „woda” i kursów produktywności trwających dłużej niż twoja kariera, stoi dumnie: wybielanie odbytu. Trend, który każe poprawiać naturę tam, gdzie natura od zawsze miała swoją paletę i zero kompleksów. A my, w geście najwyższego obywatelskiego obowiązku, kolonizujemy kolejną sferę ciała markerem „do korekty”.

Ktoś powie: „to tylko estetyka”. Ja odpowiem: to klasyczna „pierdologizacja życia” – szukanie zajęcia, które imituje troskę o siebie, a tak naprawdę zabiera czas na bycie sobą. Gdzieś pomiędzy pierwszym tutorialem a piątym koszykiem w sklepie z „profesjonalnymi” kremami zaczynamy szukać drugiej dziury w tyłku – i, o ironio, często ją znajdujemy. W postaci nowych zmartwień, podrażnień i kolejnej listy „to-do”.
Skąd ta obsesja jasności?
Bo żyjemy w kulturze „filtra ładniej”. Każdy piksel może być gładszy, bielszy, równiej oświetlony. I chociaż ciało nie jest plakatem, próbujemy je tak traktować: wszystko pod linijkę, w jednym odcieniu, bez „przeszkadzaczy”. Pornografia obiecuje jednolitość, social media doprawiają pudrem perfekcji, a rynek z przyjemnością kwituje rachunek. „Nie akceptujesz koloru w miejscu, gdzie nikt nie robi przeglądu?” – „Mamy krem!”. „Chcesz szybciej?” – „Zrobimy peeling!”. „Boli?” – „Będzie pięknie!”.
Tylko iż ta okolica nie czyta briefów z Instagrama. Jest delikatna, pracuje w trudnych warunkach, a kolor bywa po prostu… kolorem. Natura przewidziała różnice odcieni jak mapę cieni i świateł. Tymczasem my dosypujemy do tego łyżkę aspiracji: ma być gładko, równo i – najlepiej – natychmiast.
Anatomia niepokoju
Wybielanie to nie tylko kosmetyczny gest. To mikro-opowieść o wstydzie, kontroli i sile rynku. Wstyd: „czy ja tam jestem wystarczająco ładna/ładny?”. Kontrola: „mogę poprawić wszystko, więc poprawię wszystko”. Rynek: „skoro możesz poprawić, to musisz”. Tak rodzi się przemysł potrzeb, których nikt nie miał, dopóki ktoś nie zrobił o tym rolki z 3 mln wyświetleń.
I jeszcze ten zgrzyt: im więcej retuszu, tym mniej zaufania do własnego ciała. Zamiast zapytać „czy to zdrowe?”, pytamy „czy to już równo?”. Zamiast „po co?”, pytamy „jak szybko?”. A gdy coś piecze czy brunatnieje – nowy filmik, nowy produkt, nowa nadzieja. W końcu algorytm kocha problemy, które generują kolejne problemy.
Dwa światy, dwie prawdy
Żeby było uczciwie: znam ludzi, którzy mówią „moje ciało – moja decyzja” i nie potrzebują niczyjej zgody, by coś rozjaśnić, przyciemnić czy ozłocić. I mają do tego pełne prawo. Są też tacy, którzy po serii zabiegów mówią: „czułem/czułam się lepiej”. Ich doświadczenie też jest prawdziwe.
Ale jest i druga prawda: ten rytuał bywa kosztowny, kapryśny i ryzykowny. Produkty „z internetu” lub „od koleżanki z USA” rzadko przechodzą próbę rzeczywistości. Skóra odpowiada po swojemu: podrażnieniem, przebarwieniem, czasem długą obrażoną pamiątką. I wtedy zaczyna się adekwatna „przygoda”: dermatolodzy, maści, cierpliwość i – paradoksalnie – jeszcze więcej uwagi skupionej na miejscu, które miało stać się „niewidocznym tematem”.
Co tak naprawdę chcemy wybielić?
Niech ten felieton zada jedno, niewygodne pytanie: czy my wybielamy skórę, czy niepokój? Ten drobny dyskomfort, iż „może nie jestem wystarczająco… (tu wstaw dowolne słowo z katalogu kompleksów)”. Że ktoś kiedyś zobaczy, osądzi, porówna. A przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wystawia ocen za panton w miejscu, które nie jest wizytówką na LinkedInie.
Jeśli jednak to twoja decyzja – proszę bardzo. Tylko zamiast sprintu „jak najszybciej i najmocniej”, wybierz marsz „rozsądnie i bezpiecznie”. Z lekarzem, z pełnym składem, z cierpliwością. I z prawem do zmiany zdania, kiedy w połowie drogi uznasz, iż jednak wolisz żyć, a nie pielęgnować projekt.
Mała lista rzeczy ważniejszych niż wybielanie
- Telefon do przyjaciela, który słucha.
- Spanie bez budzika.
- Kawa, która nie stygnie w biegu.
- Spacer, który nie liczy kroków.
- Rozmowa z ciałem bez translatora z Instagrama.
To drobiazgi, które w realu działają lepiej niż „efekt wow” w lustrze na 48 godzin.
Gdzie kończy się estetyka, a zaczyna wolność?
W momencie, gdy nie musisz, ale chcesz – i wiesz, dlaczego. Gdy decyzja nie wynika z presji, wstydu i marketingu strachu, tylko z cichej, dorosłej zgody na własne wybory. Gdy nie gonisz za „idealną wersją siebie”, tylko jesteś nią przez pięć minut dziennie, bo tyle wystarczy, by polubić swoją skórę, choćby jeżeli gdzieś jest odcień „inna”.
Finał bez morału (ale z propozycją)
Zostawmy naturze prawo do odcieni, a sobie – prawo do świętego spokoju. jeżeli koniecznie chcemy „coś wybielić”, wybielmy poczucie winy za to, iż jesteśmy zwyczajni. Kiedy świat podpowiada, żeby gmerać w rzeczach, które nie potrzebują ratunku, my nauczmy się nie szukać drugiej dziury w tyłku. To najkrótsza droga do odzyskania czasu, który można wydać na wdzięczność, muzykę, jedzenie z przyjaciółmi i inne zajęcia z gatunku „życie”.
A wybielanie? Niech zostanie w pralni.
PS dla tych, co i tak zrobią
Jeśli mimo wszystko decydujesz się na zabiegi: idź do lekarza, czytaj składy, omijaj cuda „na już”, testuj na małej powierzchni, daj sobie prawo powiedzieć „stop”. Twoje ciało – twoje zasady. Ale niech pierwszą z nich będzie życzliwość dla siebie, nie wyścig o odcień.