Ostatnia przystań: Opowieść o ławce i złamanym życiu

polregion.pl 3 dni temu

**Ostatnie schronienie. Historia jednej ławki i jednego złamanego życia**

Południowe słońce powoli chyliło się ku zachodowi, rozlewając złociste światło po zapylonych alejkach. Na skraju zadbanego podwórka, otoczonego wysokim metalowym płotem, pod rozłożystą koroną kasztanowca siedział Piotr Janowicz. Uwielbiał tę ławkę – pierwszą od budynku, z idealnym widokiem na cały teren. Tu był jak kronikarz wśród porzuconych losów, słyszał każdy szelest, widział każdy przyjazd nowego samochodu.

Oparł się o oparcie, wyciągając przed siebie nogi. Ciepły wiatr igrał z jego siwymi włosami jak psotny chłopiec. Miał zamknięte oczy, ale słyszał każdy dźwięk. I natychmiast wychwycił, jak za płotem zatrzymał się samochód, z cichym sykiem hamulców.

Otworzył oczy i spojrzał w stronę ulicy. Za przyciemnionymi szybami luksusowego auta nic nie było widać. Po chwili otworzyły się tylne drzwi i na chodnik wysiadł tęgi, lśniący mężczyzna w skórzanej kurtce. Podbiegł do bagażnika i wyciągnął dwie torby.

– Wychodzimy, mamo, już jesteśmy na miejscu. Taka tu ładna okolica – mówił z wymuszonym entuzjazmem, zaglądając do wnętrza auta.

Za nim, powłócząc nogami i opierając się na lasce, wysiadła starsza kobieta. Niska, przygarbiona, z twarzą ściągniętą w grymasie bólu. Matka.

– Synu, bierz torby i idziemy do recepcji… Muszę jeszcze gdzieś zajrzeć – dodał, choćby na nią nie patrząc.

– Mamo, nie marudź, czasu mam mało – burknął już z irytacją, zamykając bagażnik.

Piotr Janowicz uśmiechnął się lekko w kąciku ust. *„No proszę, nowy lokator… kolejna dusza, porzucona jak niepotrzebny przedmiot…”* Serce jak zwykle ukłuło go boleśnie, sięgnął więc odruchowo po tabletkę do kieszeni.

Kilka minut później drzwi recepcji zatrzasnęły się. Mężczyzna wyskoczył na zewnątrz, wparował do samochodu i odjechał, choćby się nie oglądając. Auto zniknęło za zakrętem.

Piotr zamknął oczy. Przypomniała mu się Natalia, jego Natalia, jeszcze żywa, jeszcze szepcząca mu coś ciepłego o poranku. Zawsze razem, wszystko dzielili na pół. choćby marzyli, iż jeżeli przyjdzie umierać, to tylko razem, tego samego dnia.

Ale pewnego ranka obudził się i zobaczył jej oczy – otwarte, ale nieruchome.

Świat się zawalił. Nie jadł, nie palił w piecu. Leżał w zimnie i ciszy, aż przyszedł sąsiad i wezwał telegramem syna.

Syn przyjechał następnego dnia.

– Tato, nie bierz za dużo, wszystko kupimy. Zamieszkasz u mnie, w pokoju gościnnym, i tak stoi pusty – przekonywał, pakując ojca rzeczy do torby.

– Pomóż mi zdjąć ramkę z Natalią – to było jedyne, o co poprosił Piotr.

– Po co ci to? – westchnął syn, ale widząc spojrzenie ojca, posłusznie się zgodził.

Synowa przywitała go ze zmarszczonym czołem i zaciśniętymi ustami.

– Olku, no zrozum… Nie mogłem go tam zostawić! – szeptał syn w kuchni.

– A u mnie, znaczy się, goście mają pod łóżkiem mieszkać?! – syczała tamta. – Dom opieki ci do głowy nie przyszedł? Kto się nim będzie zajmował? Ja? Ani jednego dnia, jasne?

Piotr wszystko słyszał. Wyszedł na korytarz, oparł się o framugę:

– Synu, ona ma rację. Przygotuj papiery. Pozwolę sprzedać dom. Tylko się nie kłóćcie, proszę.

– No widzisz! – ucieszyła się synowa. – Rozsądny człowiek. A ty uparty jak twój dziadek. Proszę, Piotrze Janowiczu, omówimy wszystko.

Potrząsnął głową, jakby strząsając wspomnienia. Przetarł twarz chusteczką i powoli wstał z ławki. Noga znów bolała, ale skierował się w stronę budynku – chciał zobaczyć, gdzie umieszczono nową lokatorkę.

Kobieta siedziała na krześle przy drzwiach. Mała, schludna, z chusteczką, którą raz gniotła w palcach, raz starannie prostowała. Próbowała trzymać fason, ale usta jej drżały.

– No to z nowym miejscem… – zaczął nieporadnie Piotr. – Ja jestem Piotr Janowicz. A pani?

– Maria… Janowna – szepnęła.

– Z własnej woli czy jak? – spytał cicho, ale jego wzrok mówił: *„Rozumiem cię”*.

– Z własnej, z własnej. Syn u mnie – istotny dyrektor, wnuk – na prawnika się uczy. Wszystko mamy, wszystko dobrze – mówiła, jakby broniąc się przed światem.

*„No tak”* – pomyślał Piotr. *„Przywieźli, wyrzucili jak śmieć. A ona – »wszystko dobrze«. Tylko matczyne serce potrafi tak kłamać, by chronić swoje dzieci.”*

– Ja tu na krótko… Troszkę posiedzę i zabiorą mnie. Nie umiem bez zajęcia. Nie mogę bez nich, nie mogę…

Łzy napływały jej do oczu, ale uparcie je połykała. Piotr wstał:

– Wszystko będzie dobrze. Poczekaj chwilę. Pójdę sobie, przejdę się przed snem…

Nie odwrócił się. Nie mógł.

Rankiem w korytarzu panował ruch. Sąsiad z pokoju rzucił obojętnie:

– Nową wynieśli. Nie wytrzymała. Serce, mówią.

Piotr Janowicz wrócił na łóżko, odwrócił się do ściany. W milczeniu.

– Odpocznij, biedaczko… Dobra była. Niech ci ziemia lekką będzie, Mario Janowno – wyszeptał, żegnając się i zaciskając powieki.

Za oknem zaczynał się nowy dzień. Słońce nieśmiało muskało parapety, jakby przepraszając, iż oświetla świat, w którym porzuconych jest teraz o jedną duszę więcej.

Idź do oryginalnego materiału