— Karmiłeś mnie obietnicami, a on — obiadem — jak Konstanty stracił wszystko
Konstanty miotał się po maleńkiej kuchni jak niedźwiedź w klatce. Dłonie miał wilgotne od potu, bezustannie poprawiał sztućce, przesuwał cukiernicę, szukał oparcia w drobiazgach, które sam nienawidził. W głowie kotłowały mu się słowa. *Muszę to powiedzieć. Muszę to skończyć. Już nie wytrzymam.*
Karolina, oczywiście, zapłacze. Będzie błagać, by został. Wspomni o zmęczeniu, o wysiłkach. Zapewni, iż jeszcze wszystko da się naprawić. Ale on wiedział swoje: w tym związku nie ma już nic. Tylko dwie obce osoby uwięzione przez kredyt i lodówkę. Bez miłości, szacunku, choćby bez zwykłej irytacji. Pustka.
Usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Nabrał powietrza, jak przed skokiem z mostu.
Karolina weszła do mieszkania, oparła się o szafkę. Pierwsze, co zrobiła — zrzuciła buty. Te przeklęte nowe buty. Dzień był piekny — praca jako doradczyni w salonie mody w centrum handlowym zmieniła ją w maszynę: podaj, przynieś, przymierz, pomóż. Wiosna budziła w ludziach pragnienie zmian. Jedni szukali miłości, inni — nowej sukienki.
— Cześć. Zmęczona? — zapytał ostrożnie Konstanty.
— Jak pies. Nie usiadłam ani na minutę — odparła, nie patrząc na niego.
— Rozumiem. Kolacja niedługo?
Skinęła głową i ruszyła do kuchni. W dwadzieścia minut później gar bulgotał, patelnia skwierczała, a powietrze wypełniły zapachy, w których Konstanty nad daremnie szukał sensu życia.
Stanął w drzwiach, zbierał się na odwagę. Wziął głęboki oddech.
— Karolino… — zaczął. — Musimy porozmawiać.
Żona odwróciła się do niego, nie przerywając obierania ziemniaków. Bez zaskoczenia, bez niepokoju.
— Rozstańmy się — wyrzucił z siebie. — Nie mogę tak dalej. Jesteśmy sobie obcy. Zabijasz we mnie pasję. Jestem artystą, a ty — codziennością. Żądasz pieniędzy, nie pozwalasz mi się rozwijać, podcinasz skrzydła. Nie chcę tak więcej.
Mówił bez przygotowania, ale brzmiało to, jego zdaniem, dostatecznie dramatycznie. Jak na casting do teatru.
Karolina bez słowa skrobała dalej, aż nagle cisnęła nóż w zlew, zerwała fartuch, zgasiła gaz i spojrzała na niego.
— No dobra — powiedziała spokojnie. — Dobrze, Konstanty. W diabły z tą codziennością.
On zdrętwiał. To nie było w scenariuszu. Gdzie łzy? Gdzie krzyki?
Gdy szukał słów, ona nalała sobie kawy, wyjęła ser i ciastka, usiadła przy stole.
— Karola… to dla ciebie szok. Ale przecież też to czułaś, prawda? Gotujesz bez iskry. Wszystko na automatycznym pilocie…
— Tak. Bez iskry — powtórzyła i pociągnęła łyk kawy.
Rozsypywał się. Gubił dialogi, scena wymykała mu się z rąk.
— Trzeba zdecydować o mieszkaniu — zaczął niepewnie. — I o reszcie…
— Myślałam, iż jesteś tak uduszony tą codziennością, iż uciekniesz choćby bez walizki. A tu proszę — kredyt cię martwi — zaśmiała się cierpko. — Dobrze. Zostaw mi mieszkanie. Ale oddaj połowę wpłaconych rat. Wrócę do ojca. Dawno mnie namawia — staruszek już.
— Jesteś strasznie wyrachowana — westchnął Konstanty. On liczył na prostsze rozstanie. Marzył o karierze aktorskiej, chodził na castingi, pracując tymczasem jako ochroniarz. Wszystkie zarobione złotówki oddawał jej, nie zaglądając do portfela. A tu nagle — procenty, dokumenty, rozliczenia.
Chciał wolności. A dostał rachunek.
— Karolino, zatrzymaj wszystko. Oddasz, jak będziesz mogła. Nie jestem potworem — dodał z patosem, jakby ofiarowywał jej nie mieszkanie, a pałac.
— Dzięki. A tak w ogóle… masz już kogoś? — spytała z wyraźną obojętnością.
— To nieistotne — mruknął tajemniczo. Niech myśli, iż u niego już kolejka.
Wyszedł z lekkim uczuciem zwycięstwa. Wolność. Artystyczne życie bez patelni i pretensji.
Minęło pół roku.
Konstanty stał pod znajomymi drzwiami i wahał się. Wszystko się zmieniło. Życie u matki okazało się koszmarem. Winiła go za rozwód, dręczyła o nieudaną karierę, szukała pretekstów, by wyrzucić go na noc, urządzała sceny, gdy przyprowadzał kobiety. choćby jedna kelnerka uciekła, nie wytrzymując jej komentarzy.
Matka była gorsza od Karoliny. O wiele gorsza.
Wisienką na torcie było żądanie, by się wyprowadził. Był pewien, iż znalazła sobie kogoś. Pokłócili się. Nazwała go nieudacznikiem i kazała znaleźć pracę, zamiast bujać w obłokach.
I wtedy zadzwoniła Karola. Zaproponowała uregulowanie sprawy mieszkania i sfinalizowanie rozwodu. Oto i on.
Przygotował się: w myślach powtarzał pełen żalu wzrok, słowa skruchy, wstrzymywaną łzę.
Nacisnął dzwonek.
— Cześć. Wejdź — otworzyła Karolina. Wyglądała… świetnie. A może po prostu zatęsknił.
Wszedł do kuchni jak u siebie. I zamarł.
Przy kuchence stał półnagi facet w dresach i smażył kotlety. Na patelni syczało, na stole leżała plika banknotów.
— Ty kto? — zapytał ochrypłym głosem Konstanty.
— Tomek — odparł mężczyzna, choćby nie odwracając głowy.
— Karola… możemy pogadać? — jęknął Konstanty.
W pokoju syknął:
— Kto to? Co on tu robi?
— Obiad gotuje — spokojnie odparła.
— A ja?
— A ty odszedłeś.
Cisza. Gęsta jak wyrok.
— A jeśli… wrócę?
— Dokąd? Miejsce zajęte. Tomka nie drażni moja „przyziemność”. Dla niego liczy się rodzina, dzieci, domek za miastem. Pobierzemy się, jak tylko urzędnik wbije pieczątkę.
— A ty?
— Ja też.
— A ja?! — zawył. — Czym on jest lepszy?!
— Tym, iż ty karmiłeś mnie obietnicami. A on — obiadem.
Koniec.