Witek wrócił do domu zmęczony, jak zawsze. Pchnął drzwi do kuchni – i zastygł jak słup soli: mama była cała we łzach.
„Mamo, co się stało?” – zapytał z niepokojem.
Nie odpowiedziała. Tylko cisza i spuszczone oczy.
Zza węgła wyszła babcia.
„A nie mówiłam, Lucyno, nie mówiłam, jak to się skończy?” – rzuciła z wyrzutem w stronę córki.
Witek miał wtedy czternaście lat. Właśnie tej nocy dorósł. Jego ojciec odszedł – do innej, do tej, która była „zawsze uśmiechnięta i na czasie”. Zostawił troje: Lucynę, Witka i małą Lilę. Ani grosza, ani alimentów. Tylko cień w drzwiach.
Babcia wprowadziła się następnego dnia i zaczęła dyrygować ich życiem. Mama płakała, babcia gderała, Witek starał się nie przeszkadzać. Wcześnie zrozumiał: dzieciństwo to luksus, na który go nie stać.
Najpierw pracował u piekarni – ciocia Jola ulitowała się nad chudym chłopakiem ze smutnymi oczami. Dała mu gorącą herbatę, drożdżówkę i kilka złotych. Tak zaczęła się droga Witka – z dzieciństwa w dorosłość.
Uczył się, pracował, dorabiał. Do wojska go nie wzięli – pomogły znajomości Joli. Stała się prawie rodziną: nie pieściła, nie litowała się, ale szanowała. Za siłę, za uczciwość, za ciche znoszenie trudów.
Do dwudziestu czterech Witek stał się mężczyzną. Prawdziwym. Lila dorosła – Witek był dla niej i bratem, i ojcem. Babcia, kiedyś surowa aż do krzyku, teraz odkładała mu najlepsze kąski.
Spotkał miłość. Ożenił się. Wziął kredyt. Kupił żonie samochód. Pomagał siostrze. Zabrał mamę i babcię do siebie – no bo jak inaczej? W końcu był „głową rodziny”.
Urodziły się dzieci. Najpierw jedno, potem drugie. Żona została w domu. Witek pracował. Bez wolnych, bez odpoczynku. Pieniędzy wciąż brakowało – dorabiał. Lato – wyjazd nad morze dla rodziny. Dla mamy – sanatorium. Dla siostry – na wesele. Dla siostrzeńców – ubrania. Witek – na skraju wyczerpania.
Gdy babcia zmarła, choćby nie miał czasu zapłakać. Trzeba było zawieźć mamę do lekarza. Żona była zmęczona, marszczyła brwi. Ale Witek dźwigał. Wszystkich. Bez narzekania.
Aż pewnego dnia… kupił sobie gitarę. Marzenie z dzieciństwa. Wrócił do domu. Żona prychnęła:
„Stary dziwak. Po co ci to?”
Syn zażądał pieniędzy. Na wyjazd. Witek zapytał:
„Ile masz lat?”
„Dwadzieścia jeden.”
„To może czas samemu zarabiać?”
„Ja się przecież uczę…”
„Ja też się uczyłem. I pracowałem od czternastu lat!”
Drzwi zatrzasnęły się. Witek wyszedł. Wynajął mieszkanie na dobę. Napisał podanie o urlop. Położył się i… pierwszy raz od lat się wyspał.
Postanowił – teraz będzie żyć. Dla siebie. Choć trochę. Choć spróbuje.
Zadzwonił do żony:
„Jedziemy na wakacje? Gdzie chcesz. W góry, nad morze, gdziekolwiek.”
„Po co?”
„Żeby po prostu pobyć razem. Jak normalni ludzie.”
„Nie. Nie mam czasu.”
„W takim razie… żegnaj.”
A w domu zaczęło się. „Witek to dran”, „porzucił nas”, „ja mu życie poświęciłam”. Znajomi kręcili głowami. „Jak tak można, Witek…”
A Witek? Stał na szczycie Giewontu i oddychał. Pierwszy raz naprawdę. Może i jest drań. A może… po prostu człowiek, który w końcu odważył się żyć po swojemu.