Żyli z Michałem długie życie, nierówne jak stara wiejska droga — to wyboje, to górki, to słońce, to burza. Wanda zawsze wierzyła: skoro mąż jest blisko, żadne nieszczęście nie jest straszne. Przetrwali razem ponad czterdzieści lat. Biedę, pożar, śmierć dwojga najstarszych synów… Ileż to wycierpieli — a wszystko w milczeniu, mocno trzymając się za ręce. Został im tylko najmłodszy — Krzysiu. Światełko w tunelu, ostatnia nadzieja. Wykształcił się, wyjechał do dużego miasta — do Lublina. Często pisywał, rzadko przyjeżdżał, ale Wanda rozumiała — sprawy, obowiązki, w końcu nie bez powodu syn został „człowiekiem z pozycją”.
Gdy Michał odszedł — serce nie wytrzymało jednej z styczniowych zamieci — Wanda została zupełnie sama. Dom na wsi stał się głuchy i pusty, śnieg kładł się na dachu całunem. Krzysztof postanowił zabrać matkę do miasta, do mieszkania kupionego po ślubie z nową żoną — modną, wyzywającą kobietą o imieniu Kalina.
Mieszkanie było przestronne: pięć pokoi, parkiet lśnił, sprzęt wszędzie zagraniczny, choćby ekspres do kawy mówił ludzkim głosem. Ale dla Wandy wszystko było obce. choćby powietrze. Z tych wszystkich pokoi dostała jeden, w głębi korytarza. Nie klatka, ale i nie dom. Siedziała tam cicho jak myszka, bojąc się poruszyć.
— Tylko nie przeszkadzaj — szeptał Krzysztof — Kalince ciężko, nie przywykła do obcych w domu.
Wanda milczała. Zresztą milczała prawie zawsze. Krzysztof czasem wpadał na pogawędkę, ale rzadko. A Kalina… jakby jej nie zauważała. Czasem przechodziła obok z takim wyrazem twarzy, jakby natknęła się na brudną plamę.
Pewnego dnia Krzysztof poprosił matkę na kolację. Wanda przebrała się, przygładziła włosy, usiadła przy stole. A wtedy Kalina, nalewając wino, głośno, sztucznie wesoło rzuciła:
— No proszę, dinozaur do nas zawitał! W ogóle wiesz, jak korzystać z mikrofalówki? Albo u was na wsi to wciąż węglem palicie?
Jej śmiech brzmiał jak tłuczone szkło. Krzysztof milczał. Wanda spuściła oczy.
Potem był rozmowa, której nie powinna była usłyszeć. Ale usłyszała.
— Krzysiu, ile to jeszcze potrwa?! Wstyd mi! Przyjaciele mnie odwiedzają — boją się tej cienie szurającej po korytarzu!
— No, ale przecież ona nic nie robi… tylko siedzi…
— A mnie już sam fakt jej istnienia przeszkadza! Ile ona ma lat? Niech sobie umrze spokojnie, nie przeszkadza młodym żyć!
— Co ty wygadujesz?! To moja matka!
— Co ona ci w ogóle dała, ta „matka”? Szczura w piwnicy też można dokarmiać, ale żyć z nim nikt nie będzie!
Wanda zakryła uszy dłońmi. Siedziała tak długo w ciemności. Jej dusza płakała. Myślała, iż wychowała prawdziwego człowieka… iż dała mu wszystko. A okazało się — przeszkadza.
Nie spała do rana. Przewracała w głowie myśli, rzeczy, wspomnienia. Pieniądze ze sprzedaży wiejskiego domu, które trzymała w banku, chciała przekazać synowi — myślała, iż pomoże spłacić kredyt. Ale on powiedział: „Mamo, co ty, my wszystko gotówką kupiliśmy”.
Tej nocy podjęła decyzję. Odejdzie. Cicho, po cichutku. Tak jak żyła.
Spakowała mały tobołek: chustkę, Pismo Święte, ciepły sweter i trochę gotówki. Wyszła bezszelestnie, żeby choćby deska nie skrzypnęła. Długo błądziła po ulicach, aż trafiła na dworzec. Kupiła bilet na pociąg podmiejski. A stamtąd — do klasztoru pod Częstochową.
Wiedziała o tym miejscu od dawna. Czytała kiedyś w kościelnej gazetce, ale zawsze bała się, iż syn będzie jej potrzebny, iż wnuki trzeba będzie niańczyć. Ale wnuków nie było. I potrzebna już nikomu nie była.
W klasztorze przyjęto ją jak swoją. Nie wypytywano. Po prostu przytulono i powiedziano: „Zostaniesz z nami. Bóg pokieruje”.
Najpierw dali jej skromną celę. Postawili ikonkę, łóżko, kołdrę. Potem przydzielono jej młodą nowicjuszkę — Brygidę. Dziewczyna pomagała jej chodzić, czytała głośno modlitwy, przynosiła herbatę. Wanda oddała klasztorowi wszystko, co miała — pieniądze, pierścionek, szal, który dla niej robiła babcia. Wszystko — dla ciszy, dla spokoju.
I wtedy po raz pierwszy od dziesięcioleci poczuła się nie ciężarem, nie cieniem, ale po prostu kobietą. Miękkie światło świec, zapach kadzidła, błogość… To wszystko leczyło jej duszę. Siedziała przy oknie, robiła na drutach skarpety, czytała litanie. W kościele stawiała świeczkę za spokój duszy Michała. Za zdrowie Krzysztofa. choćby za Kalinę.
— Przebacz im, Panie — szeptała. — Nie wiedzą, co czynią.
Rok później, gdy ostatnie liście opadały z klasztornych lip, Wanda przyjęła śluby zakonne. Nadano jej imię — siostra Bogumiła.
Odeszła cicho w grudniu. Rankiem, po mszy. Z uśmiechem. Tak ją znaleziono w celi — ręce złożone, oczy zamknięte, świeczka dopalona do końca.
Na pogrzeb Krzysztof nie przyjechał. Przysłał pieniądze. A w klasztorze powiedziano: „Bogumiła była nam matką. Sami ją odprowadzimy”.
Teraz nad jej grobem stoi prosty drewniany krzyż. I wygrzewa się na słońcu stara kotka, którą Wanda dokarmiała. I zdaje się, iż wiatr w koronach drzew szepcze:
„Zniknij i nie przeszkadzaj…” — nie, nie zniknęłaś, matko. Znalazłaś spokój.