„Postanowiliśmy pozbawić dzieci spadku. Niech to będzie dla nich lekcją życia.”
Postępowaliśmy jak najlepsi rodzice. Nie byliśmy tyranami ani moralistami, tylko oparciem. Wychowywaliśmy syna i córkę w miłości i spokoju. W naszym domu panowało zaufanie: nie przeszukiwaliśmy ich telefonów, nie kontrolowaliśmy każdego kroku, nie krzyczeliśmy. Wszystko rozwiązywaliśmy przy stole, rozmową, a nie awanturami. Myślałem, iż tak należy – z szacunkiem. Ale dziś widzę, iż naszą cierpliwość uznali w końcu za słabość.
Może trzeba było być surowszym. Czuwać. Ale to przecież rodzina… Przez miłość nie widzi się prawdy. Nie zauważyliśmy, gdy dzieci stały się zimne, wyrachowane. Nie chcieliśmy w to wierzyć. Na co zresztą zapłaciliśmy cenę.
Pewnego dnia, gdy zostałem w domu z gorączką, usłyszałem coś, co zmieniło wszystko. Córka, Agnieszka, miała wtedy 17 lat. Weszła z koleżanką do kuchni, otworzyły wino, a ich rozmowa wbiła mi się w pamięć jak nóż.
Z początku – zwykłe plotki. A potem:
— Znowu wyciągnęliśmy dychę z portfela taty. choćby nie zauważył. Ale oni są tak naiwni, iż można ich robić w balona…
Zamarłem. W piersi ścisnęło się tak, jakby ktoś przywalił mi pięścią. Agnieszka, która mówiła do mnie „tatuś”, przytulała się i śmiała, teraz traktowała nas jak przystawkę do swojej wygody. Gardłko miała pełne szyderstwa. I wtedy wiedziałem – to nie był tylko jeden raz. To było lustro, w którym zobaczyliśmy, kogo naprawdę wychowaliśmy.
Wszedłem do kuchni. Jej koleżanka oniemiała, ale Agnieszka mówiła dalej, aż usłyszała moje kroki. Gdy się odwróciła, zbladła jak ściana. Patrzyła jak złodziejka przyłapana na gorącym uczynku. Nie powiedzieliśmy sobie nic. Wziąłem wodę z lodówki i wyszedłem.
Tego wieczoru zamknęliśmy drzwi sypialni na klucz. Gdy Ewa wróciła, opowiedziałem jej wszystko. Łagodziłem, jak mogłem. Płakała. Przyznała, iż od dawna czuła, jak dzieci się odsuwają od nas, ale wierzyła, iż to tylko okres dojrzewania.
Oczywiście gwałtownie zorientowali się, iż coś się stało. Zaczęli udawać: „mamusiu”, „tatusiu”, pomoc, czułość. Ale my już nie dawaliśmy się oszukiwać. Po kilku miesiącach maski opadły. Zimne spojrzenia, obojętność, zamknięte drzwi. Przestali się starać.
Gdy syn, Krystian, skończył 18 lat, podjęliśmy decyzję. Sprzedaliśmy duże mieszW Warszawie, w małej kawiarni przy Starówce, spisaliśmy nowe testamenty, a notariusz choćby nie zapytał, dlaczego nasze nazwiska drżały nam w dłoniach.