Było coś, co nie mogło się zmieścić w głowie choćby człowieka z życiowym doświadczeniem. Dlaczego jedni z wiekiem stają się mądrzejsi, a inni — bezczelniejsi? Dlaczego dobroć u niektórych budzi nie wdzięczność, a chęć wykorzystania? Ta historia to nie wymysł, ale gorzka prawda. Opowiecz o mojej sąsiadce z działki, Elżbiecie Nowak. Starszej kobiecie o dobrym sercu i, jak się okazało, tragicznie naiwnej duszy.
Mieszka sama, w domku pod Łodzią. Dom nie nowy, ale przytulny, zadbany. Obok stoi schludna przybudówka, którą kiedyś wynajmowała. Przed pandemią miewała stałych lokatorów — studentów, robotników, ludzi szukających tymczasowego schronienia. Ostatnio jednak — to pustka, to ktoś na miesiąc-dwa się zaszyje.
Pewnego dnia zatelefonowała do mnie z euforią w głosie:
— Kasia, nie przysyłaj nikogo, już znalazłam lokatorów! Młode małżeństwo, kulturalne, przyjechali z okolic. Mówią, iż przenieśli się do miasta, szukają pracy, mają kilka — ani grosza, ani jedzenia, ale obiecują, iż jak się urządzą, od razu wszystko spłacą.
Zaniepokoiłam się. Coś w tej historii mnie tknęło, ale nie chciałam się wtrącać. Machnęłam ręką. Tydzień później Elżbieta powtórnie zadzwoniła — tym razem zapłakana.
Jak się okazało, tę parę „poleciła” jej sąsiadka — mówiła, iż to dobre dzieciaki, szukające dachu nad głową. Przyjechali z małymi plecakami, resztę mieli przywieźć później. Żadnych zapasów, pościeli, naczyń — choćby kubka. Elżbieta się nad nimi zlitowała. Wpuściła. Dała im wszystko, czego potrzebowali: koce, talerze, garnki, choćby trzy słoiki bigosu z lodówki — „na początek”.
Przyrzekli, iż za tydzień przyjedzie brat z ich rzeczami i pieniędzmi, a oni już prawie znaleźli pracę — ona w sklepie spożywczym, on na budowie. Brzmiało to wiarygodnie, aż za bardzo.
Po kilku dniach „żona” oznajmiła, iż zaczyna staż w sklepie i niedługo dostanie pierwszą wypłatę. A „mąż” pojechał „do wioski” po resztę bagaży.
Minął tydzień. Ani męża, ani żony. Telefony milczały. Elżbieta dzwoniła codziennie, martwiła się — może coś się stało? Aż trzeciego dnia dotarło do niej: została oszukana. Po prostu wrobili ją jak dziecko.
Ta dwójka mieszkała w jej przybudówce, jadła jej jedzenie, używała jej rzeczy, grzała się jej prądem — i zniknęła. To był przemyślany, wypracowany schemat. Szukali samotnych staruszków, wykorzystywali ich litość i w tydzień wycisnęli, co się da — za darmo.
Najbardziej bolało Elżbietę nie to, iż straciła jedzenie i rzeczy, ale to, iż zawiodła się na ludziach. Że w swoich 73 latach nie nauczyła się odróżniać szczerości od kłamstwa. Uderzyli ją tam, gdzie najbardziej czuła — w człowieczeństwo. Naprawdę wierzyła, iż pomaga, iż robi dobro. A w odpowiedzi dostała ciszę i puste garnki.
Powiedzcie mi teraz: czy to na pewno „chciwi wynajmujący” marzą, by obedrzeć lokatorów do ostatniego grosza? A może jednak jest i druga strona — ci, którzy przychodzą z zamiarem oszustwa? Ktoś, kto celowo szuka starych, samotnych, miękkich, dobrych — i bez wahania wykorzystuje ich słabość.
Historia Elżbiety to przypomnienie. Dla nas wszystkich. Że dobroć nie powinna być ślepa. Że zaufanie to nie naiwność. I iż choćby najłagodniejsze serca muszą umieć powiedzieć „nie”. Zwłaszcza tym, którzy przychodzą z pustymi rękami i słodkimi słówkami.