— Czyś ty oszalał, Dominiku! To mój pokój! — Władysław Janowicz stał w drzwiach, ściskając w ręku klucze, i nie mógł uwierzyć w to, co widział.
— Był twój, wujku Władku — chłopak choćby nie podniósł głowy znad telefonu, rozwalony na kanapie. — Teraz mój. Mama tak powiedziała.
— Jaka jeszcze mama?! — eksplodował Władysław Janowicz. — Ja ci nie wujek! Gdzie moje łóżko? Gdzie moje rzeczy?!
Dominik wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od ekranu.
— Łóżko wynieśliśmy na balkon, rzeczy spakowaliśmy do kartonów. Mama mówi, iż i tak będziesz miał gdzie spać.
Władysław Janowicz poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Mieszkał w tym mieszkaniu dwadzieścia lat, ten pokój był jego azylem, jego twierdzą. A teraz jakiś osiemnastoletni gbur rządzi tu, jakby to było jego własne.
— Bożena! — wrzasnął, kierując się w stronę kuchni. — Bożena, natychmiast chodź tu!
Żona wyszła z kuchni, wycierając ręce o fartuch. Na jej twarzy nie było śladu zakłopotania.
— Co się stało, Władku? Dlaczego krzyczysz?
— Co się stało?! — Władysław Janowicz był wściekły. — Twój syn przejął mój pokój! Moje rzeczy wywalił na balkon! Co to ma znaczyć?!
— Władku, uspokój się — Bożena mówiła cicho, ale w jej głosie słychać było twardość. — Dominik dostał się na studia, potrzebuje miejsca do nauki. A ty możesz spać na balkonie, tam przytulnie, sama wszystko urządziłam.
— Na balkonie?! — Władysław Janowicz nie wierzył własnym uszom. — Bożenka, ty zwariowałaś? To moje mieszkanie! Ja tu jestem zameldowany, ja tu żyję!
— Nasze mieszkanie — poprawiła żona. — I Dominik teraz też tu mieszka. Na stałe.
Władysław Janowicz opadł na krzesło. Gdy dwa lata temu ożenił się z Bożeną, uprzedziła go, iż ma syna, który mieszka z ojcem. Chłopak czasem przyjeżdżał na weekendy, zachowywał się spokojnie, nie robił problemów. Władysław Janowicz choćby myślał, iż może się jakoś dogadają.
— Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? — spytał zmęczonym głosem.
— A co tu mówić? — Bożena usiadła naprzeciw. — Dominik dorosły, potrzebuje własnego pokoju. A ty się jakoś dostosujesz.
— Dostosuję… — powtórzył Władysław Janowicz. — Bożenka, pracuję na zmiany, muszę normalnie spać. Na balkonie zimą zimno, latem duszno.
— Nic się nie stanie, przywykniesz. Dominiczek dobry chłopak, nie będzie ci przeszkadzał.
Władysław Janowicz spojrzał na żonę. Dwa lata temu wydawała mu się wybawieniem. Po latach samotności, po rozwodzie z pierwszą żoną, która zabrała córkę do innego miasta, Bożena była dla niego oddechem świeżego powietrza. Elegancka kobieta czterdziestu pięciu lat, pracująca jako księgowa, o łagodnym usposobieniu i talentach kulinarnych. Poznali się w parku, gdzie Bożena karmiła gołębie, a Władysław Janowicz czytał gazetę na ławce.
— Mam syna — powiedziała wtedy. — Mieszka z ojcem, ale czasem do mnie przyjeżdża.
— To nie problem — odpowiedział Władysław Janowicz. — Lubię dzieci.
I rzeczywiście lubił. Swoją córkę Kasię widywał rzadko, była żona nie ułatwiała kontaktów. Dominik początkowo wydawał się spokojnym, miłym chłopakiem.
— Posłuchaj, Bożenka — Władysław Janowicz spróbował mówić spokojniej. — Może jakoś inaczej urządzimy przestrzeń? Postawimy w salonie rozkładaną kanapę dla Dominika, a mój pokój zostanie mój?
— Nie — pokręciła głową żona. — Dominiczek się uczy, potrzebuje spokoju. A ty tylko telewizor oglądasz.
— Tylko telewizor… — Władysław JanWładysław Janowicz zamknął za sobą drzwi mieszkania, czując, iż wraz z nimi zamyka rozdział swojego życia, który nie powinien był się nigdy zacząć.