Jakub Wojtaszczyk: Te wiersze to skąd się w tobie wzięły?
Maciej Krajewski: Pracuję od kilkudziesięciu lat jako pielęgniarz w szpitalu onkologicznym. To szczególne doświadczenie, któremu towarzyszy wiele, często sprzecznych emocji. One kumulują się, kiedy pojawia się kłopot z dzieleniem się nimi, kiedy znajomi czy bliscy niekoniecznie mają chęć słuchać o tym, co dzieje się u mnie w pracy. Dlatego napisałem teksty, którymi teraz obarczam jeszcze większą grupę ludzi, jeżeli oczywiście sięgną po książkę. Pisząc o tym, co obserwuję, co odczuwam, w czym współuczestniczę, jednocześnie nabieram dystansu do własnych emocji, jednak nie pozbywam się ich, nie wypieram. Te wiersze mogłyby się nie wydać, ale nie mogły się nie napisać.
JW: Cierpienie, śmierć, choroba są silnie w nich obecne.
Maciej Krajewski, fot. Krystian Daszkowski
MK: Jak tylko możemy, odsuwamy te tematy od siebie, staramy się o nich nie myśleć, niektóre stanowią wręcz swoiste tabu. Życie jednak w nieoczekiwany sposób lubi nam o nich przypominać. Starzenie się, chorowanie, odchodzenie – często oglądamy to z boku. Przez lata wierzymy, iż jesteśmy nieśmiertelni, iż będziemy wiecznie młodzi. Oczywiście to bajka, w którą chcemy wierzyć, a która gwałtownie się kończy.
JW: Te utwory nie są dla ciebie wentylem, przez który uchodzą te przytłaczające emocje?
MK: Na pewno nie traktuję wierszy jako formy autoterapii albo możliwości wyrzucenia czegoś, co we mnie zostało. Prowadzi mnie chęć podzielenia się moim doświadczeniem, ale też oddania głosu konkretnym osobom, z którymi rozmawiam w czasie pracy, podczas opieki, zaprzyjaźniając się z nimi. Dopuszczenie do bliższych relacji z pacjentami nie kojarzy się z profesjonalizmem, bo w branży medycznej dominuje raczej instrumentalizm, obronne dystansowanie się od trudnych emocji.
Natomiast moje wiersze to nie tylko teksty szpitalne, ale też o odkrywaniu siebie i swojej tożsamości.
Tych tematów nie mogłem przemilczeć. Być może, poruszając je, komuś doda się odwagi, kogoś uda się na nie nieco uwrażliwić. Chcę się nimi podzielić. Co kto z tym zrobi, to jego.
JW: Dokonujesz wiwisekcji siebie i otoczenia?
Maciej Krajewski, fot. Krystian Daszkowski
MK: Cały czas przyglądam się temu, co dzieje się we mnie, w moim środowisku, na ulicy, w społeczeństwie. Wszystko to splatam w utworach. W szpitalu spotykają się ludzie ze swoimi pasjami i historiami, nie tylko tzw. historiami choroby, ale historiami życia, z którego zostali często brutalnie przez chorobę zagrażającą życiu wyrwani. Pacjenci uczestniczą w procesie leczenia, ale nie chcą być uprzedmiotowieni, nie chcą być postrzegani jedynie przez pryzmat chorego narządu, tzw. interesującego przypadku.
Boją się paść ofiarą rutyny czy znieczulicy, obawiają się bólu.
Jest tak, jak pisała Susan Sontag, iż każdy z nas posiada dwa paszporty – przynależymy zarówno do świata zdrowych, jak i świata chorych. Oczywiście wolimy przyznawać się tylko do tego pierwszego, ale prędzej czy później, choćby jeżeli na krótko, emigrujemy z konieczności do tego drugiego.
JW: W pięknym wierszu „Mogador” opowiadasz o gejowskich spotkaniach w parku Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Niehetro są tymi „naznaczonymi”. Mocne.
„Wiem już wiemy” Maciej Krajewski (Fundacja Duży Format, 2024)
MK: W tomie nie mówię tylko o pacjentach onkologicznych, ale też o moich nieheteronormatywnych przyjaciołach. Jeden z nich umarł na AIDS podczas epidemii. To był czas ogromnej niewiedzy i głębokiej homofobii w społeczeństwie. Pamiętam też oburzoną osobę, która w szpitalu przyszła na skargę, iż dwóch mężczyzn „ostentacyjnie” trzyma się za ręce. Tymczasem był to przecież piękny gest czułości osoby zdrowej i chorej, które są sobie bliskie! Sam jestem gejem, jednak w pracy wyoutowano mnie bez mojej wiedzy, za moimi plecami. W utworze piszę o tym, co mi później towarzyszyło – rechot plotek, kawały o pedałach.
Wtedy bolało, teraz jestem silniejszy.
To czas odległy, tym bardziej dla młodszego pokolenia, któremu w wielu kwestiach jest łatwiej, co nie znaczy, iż życie stało się prostsze. Osoby z tęczowej społeczności wychodzą z undergroundu. Gdy sam odkrywałem swoją orientację, myślałem, iż jestem jedyny na świecie. Nie było internetu, tylko legendy o gejach, którzy spotykają się w parku Karola Marcinkowskiego, kręcą się przed kasami kina Bałtyk.
Maciej Krajewski, fot. Krystian Daszkowski
To naznaczenie, o które pytasz, a które pojawia się w „Mogadorze”, ma różne oblicza. Z jednej strony może to być HIV, z drugiej społeczne napiętnowanie łatką dewianta.
Dla dziecka i młodzieży zwykle na początku to brak akceptacji rodziców i rówieśników, a choćby gdy akceptacja jest, pojawia się ciągły strach najbliższych, iż coś ci się stanie, iż zachorujesz, zwolnią cię z pracy. Tymczasem bycie osobą nieheteronormatywną to nasza niejedyna tożsamość. Jesteśmy kimś więcej. Mamy swoje talenty, pasje, pracujemy w różnych profesjach, angażujemy się społecznie.
JW: W „w drobnym maku” mówisz o niedopowiedzeniach w rodzinie. Uniwersalna historia dla wielu osób w Polsce…
Maciej Krajewski, fot. Krystian Daszkowski
MK: Z powodu niedomówień cierpią zarówno dzieci, jak i rodzice. Temat tożsamości seksualnej jest najczęściej pomijany. Rodzice unikają tych tematów, edukacja seksualna w szkole leży. Podobnie jest z inną tematyką, związaną z chorowaniem i umieraniem. Kiedyś śmierć była społecznym tabu. Kiedy zająłem się pielęgniarstwem onkologicznym, postępowanie i komunikacja personelu z pacjentem w razie niepowodzenia leczenia to był „zbyt trudny temat”, nie umieliśmy się odnaleźć, nie wiedzieliśmy, jak rozmawiać, nie byliśmy przygotowani. Także w rodzinach wiele osób nie było gotowych na szczerość z odchodzącymi najbliższymi.
Zwykle nie mówiono choremu całej prawdy o jego stanie.
Często odchodził w niewiedzy, tracąc zaufanie wobec tych, którzy go poklepywali, mówili „wszystko będzie dobrze”, a on czuł się coraz gorzej…
Poprzez ukrywanie i nieradzenie sobie z emocjami ludzie wiele tracili – bliskość, ale też zaufanie jeden do drugiego.
Maciej Krajewski, fot. Krystian Daszkowski
Unikamy wciąż podejmowania wielu ważnych tematów, także tych dotyczących tożsamości. Wolimy udawać niż konfrontować się z trudnymi emocjami, nie patrzymy sobie w oczy. Do dziś niektórzy moi znajomi niehetero odwiedzają rodziców zamieszkałych w ich rodzinnym miasteczku czy na wsi i grają, by nie słyszeć „to jest grzeszne, niezdrowe, niewłaściwe” albo żeby nie sprawić tzw. zawodu, przecież od syna oczekuje się posadzenia drzewa, wybudowania domu i przedłużenia rodu.
Polityka i Kościół na dobre nas podzieliły.
Mówię, iż mównica sejmowa przypomina kościelną ambonę, a obie – ambonę myśliwską. Strzela się z nich słowami pogardy, przyzwalają na mowę nienawiści. To skutkuje m.in. próbami samobójczymi wśród zaszczutych dzieci i nastolatków.
fot. Krystian Daszkowski
JW: Nienawiść ma różne oblicza, m.in. skandowania homofobicznych haseł przez Młodzież Wszechpolską na Marszach Równości, o których piszesz w „homofobusach”. Chwytasz ich słowa?
MK: Tak, i kojarzę je z antysemityzmem, nacjonalizmem, z chęcią zapomnienia o historii wielokulturowości Polski. Kiedyś najgorszymi przekleństwami były: „pedał” i „Żyd”. Dziś w głównej narracji, przynajmniej w Poznaniu, jest ich coraz mniej. Tylko, czy to nie jest maska tolerancji, pod którą skrywa się inna twarz?
Mówi się, iż żyjemy w tęczowej stolicy Polski, mamy Paradę Równości, Pride Week i LGBT+ Film Festival.
Natomiast w tym samym mieście ludzie przez swoją nieheteronormatywną orientację i nienormatywną tożsamość mogą być i są nietolerowani w rodzinach, rugowani ze stanowisk, zwalniani z pracy (oczywiście w białych, przepoconych rękawiczkach), gnębieni w szkołach, dostają w twarz w ciemnej ulicy. O tym zapominamy, nie mówimy wystarczająco głośno. Wiele przemocy się nie ujawnia. Nie znajdziemy jej odzwierciedlenia w policyjnych statystykach.
JW: Ale czy społeczeństwo bez homofobii i transfobii jest w ogóle możliwe?
MK: Nie sądzę, uprzedzenia są zbyt silnie zakorzenione i przekazywane z pokolenia na pokolenie. Świat się niczego nie uczy. Przecież choćby tuż za naszą granicą trwa wojna. Ksenofobia i inne niszczycielskie fobie i uprzedzenia cały czas są podsycane, przez polityków i Kościół, by móc manipulować skonfliktowanym społeczeństwem, wiernymi. Oczywiście najlepiej działa to przed wyborami, kiedy szuka się wroga, aby przed nim „obronić” zlęknionych rodaków. Powinniśmy walczyć z demagogią, hipokryzją, pruderią…
Maciej Krajewski, fot. Krystian Daszkowski
Nie zapominajmy o nas samych. Nie bądźmy bezkrytyczni wobec siebie. Bo to skutkuje tym, iż przestajemy słyszeć innych. Nie powinienem czuć się lepszy od innych, mnie też grozi zbytnia pewność siebie, nieposzanowanie drugiego, hipokryzja…
JW: Pierwsze skojarzenie z tobą to aparat. Zdjęcia również pojawiają się w „Wiemy już wiemy”. Blisko im do wierszy?
MK: Wiersze ze zdjęciami łączy warstwa symboliczna. Między innymi jedno z nich (naga postać w oknie) wykonałem w Berlinie, lata temu, gdy do tego miasta jeździło się, by zaczerpnąć queerowego, wolnościowego powietrza, odetchnąć od nietolerancji i zaściankowości Polski. Na innym młoda dziewczyna moczy nogi w jeziorze, a ja uwieczniłem ją z perspektywy macewy wystającej z wody sztucznego jeziora Rusałka. Wielu sytuacji na zdjęciach nie dałoby się powtórzyć. Są unikatowe, bo znikają ludzie, ważne miejsca i zabytki…
Maciej Krajewski – z zawodu pielęgniarz, wieloletni oddziałowy, w tej chwili pielęgniarz – koordynator w Wielkopolskim Centrum Onkologii. Z zamiłowania fotograf podwórkowy i uliczny, założyciel Stowarzyszenia Łazęga Poznańska, mającego swoją siedzibę w zabytkowym pawilonie niegdysiejszego atelier fotograficznego FOTO-Wimar Witolda Czarneckiego przy ulicy Święty Marcin 75, społecznik prowadzący różne akcje, zaangażowany m.in. w ochronę zabytków, np. ostatniej poznańskiej synagogi przy ulicy Wronieckiej.