W tę upalną lipcową poranku Halina Stanisławowa od świtu myła okna, trzepała poduchy i przypominała córce, iż najwyższa pora odwiedzić wioskę – czosnek już dojrzał. Kinga próbowała się wykręcać: praca, sprawy, dzieci, ale matka była nieugięta jak zawsze.
– Lato się kończy, a wy wciąż gnijecie w tym mieście! – oburzyła się przez telefon. – Jagody przeminą, ziemniaki sczernieją, a wy tylko w tych telefonach grzebiecie!
Więc umówili się: przyjadą w weekend, pomogą w ogrodzie, a wieczorem usiądą, odpoczną.
Tomek nie pałał entuzjazmem. Ostatnia wizyta skończyła się dziwnym incydentem, którego – jak się okazało – wciąż nie zapomniał. Wtedy poprosił tylko o plaster kiełbasy do pilawu, a teściowa dosłownie mu jej odmówiła. Tak ostro, iż aż się zakrztusił ze zdumienia.
W sobotę wyruszyli o świcie. gwałtownie i sprawnie wyrwali czosnek, posegregowali, złożyli. Wydawało się, iż teraz – odpoczynek, kolacja, miły wieczór. Tomek wziął prysznic, wszedł do kuchni. Kinga z matką nakrywały do stołu. Zapach pilawu kręcił w głowie. Mężczyzna, nie chcąc czekać, otworzył lodówkę, sięgnął po kawałek kiełbasy, chciał zrobić sobie kanapkę – i wtedy…
– Ani mi się waż! – jak wystrzał, rozległ się głos Haliny Stanisławowej.
Kiełbasa w mgnieniu oka wróciła do lodówki. Tomek zastygł jak posąg. Nie rozumiał.
– O co chodzi, mamo? – zaskoczona zapytała Kinga.
– Kiełbasa tylko na śniadanie, z chlebem! A teraz pilaw. I nie psuj sobie apetytu! – odcięła się teściowa.
Tomek usiadł do stołu, spróbował pilawu – ale mięso zniknęło. Poprosił chociaż o parę plasterków kiełbasy. Znów odmowa.
– Czego się czepiacie? – oburzyła się Halina Stanisławowa. – Przecież już pół kiełbasy zjedliście! Wiecie, ile teraz kosztuje? Kupiłam ją na cały tydzień!
Tomek odsunął talerz. Apetyt zniknął. Wyszedł na dwór. Kinga dołączyła później. Mąż leżał na wersalce, wpatrzony w sufit.
– Jedźmy do domu. Nie wytrzymam tu. Każdy mój ruch śledzi, jakbym kradł. Boję się choćby masła na chleb nanieść – zaraz mi go wyrwie.
– Tu choćby sklepu nie ma – westchnęła Kinga. – Tyniecka co tydzień przyjeżdża.
– Trzeba było wziąć jedzenie, nie tylko wiśnie i morele! – zaśmiał się gorzko Tomek. – Jutro jadę. Po was wrócę. Bo bez mięsa nie wytrzymam.
– Pojedziemy razem – odpowiedziała krótko Kinga.
Tak też zrobili. Kinga skłamała matce, iż Tomka wezwano do pracy. Teściowa żegnała ich niechętnym spojrzeniem.
Minął prawie rok. Do Haliny Stanisławowej nie zajrzeli. Ale ona sama – owszem. I co dziwne – otwierała ich lodówkę jak swoją. Brała, co chciała, bez pytania. choćby Tomek się śmiał:
– Patrz, kiełbasa! Widocznie u nas wolno…
Lecz wiosną znów zaczęły się telefony:
– No to kiedy przyjedziecie? Ogród nie będzie czekał.
Tomek początkowo się wzbraniał. Ale Kinga wymyśliła podstęp:
– Weźmiemy jedzenie ze sobą. Żeby mama nie liczyła, kto ile zjadł.
Tomek zgodził się – pod warunkiem, iż po drodze wstąpią do supermarketu. I oto znów stali na progu wiejskiego domu. Z siatkami pełnymi zakupów.
– Co to? Znowu morele? – skrzywiła się teściowa, ale zajrzawszy do toreb, zobaczyła ser, mięso, kiełbasę. I zamilkła.
– Żeby pani nie musiała liczyć, ile gramów zjadłem – uśmiechnął się Tomek.
Halina Stanisławowa prychnęła, ale nie odpowiedziała. Później, w kuchni, gdy nikt nie słyszał, szepnęła córce:
– Szkoda, iż zawsze nie przywozicie jedzenia. I mi lżej, i wam spokojniej.
Kinga tylko skinęła głową. Było jej zarówno smutno, jak i zabawnie. Ale najważniejsze – Tomek znów był gotów przyjeżdżać. Choćby z zakupami. ale bez awantur i kłótni. A to, jak pokazała praktyka, też rodzaj szczęścia.