„To nie hotel!” – brat męża zamieszkał u nas, a ja nie mogę go wyrzucić
Dwa lata temu w końcu wprowadziliśmy się z mężem do własnego mieszkania. Niewielkiego, ale swojego. Prawda jest jednak taka, iż było ono własnością jego rodziny, a przed nami przez wiele lat mieszkał tam jego starszy brat – Artur. Powiedzieć, iż byłam zachwycona tą informacją, to skłamać. Ale rozumiałam: rodzina to ważna rzecz, trzeba szanować. Starałam się to zaakceptować, nie wtrącać w ich relacje, być „wyrozumiałą”.
Jednak Artur miał jedną wadę – od początku mnie irytował. Trzydzieści pięć lat, a facet ani jednego dnia nie przepracował na poważnie, siedział na garnuszku matki i zachowywał się, jakby wszyscy mu coś byli winni. Mądrzył się, pouczał, udawał filozofa. A tak naprawdę był leniem, który nie miał sobie równych.
Gdy się wprowadzaliśmy, Artura w mieszkaniu nie było – wyjechał do Gdańska, gdzie rzekomo „studiował” i chciał zostać na stałe. Teściowa pozwoliła nam zrobić z mieszkaniem, co tylko chcemy: remont, meble – wszystko według naszego uznania. Sama mówiła, iż Artur już tam nie wróci. I szczerze mówiąc – nie dało się tam żyć. To nie było mieszkanie, tylko jakaś brudna, zakurzona nora, pełna plam i dymu papierosowego.
Tapery w brudnobrązowym kolorze, sufit z zaciekami, kanapa ze sprężynami wystającymi na wierzch. Wrażenie, jakby mieszkały tam nie ludzie, a… no, sama nie wiem co. W każdej szparce – śmieci, a zapach – jak w starej palarni. Z mężem cały dzień wynosiliśmy worki ze śmieciami, potem kilka tygodni spaliśmy na materacu i jedliśmy na kartonach. Ale potem – nowe meble, jasne ściany, przytulnie, ciepło. Mieszkanie odżyło, stało się prawdziwym domem.
Przez dwa lata żyliśmy spokojnie. Bez niechcianych gości, bez głośnych awantur. Już zaczynałam zapominać, kim był Artur. Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa – drżącym głosem, prawie szeptem: „Artur wraca. Tam mu się nie udało”.
Mąż zareagował spokojnie. Mówił, iż brat miał pecha – zdarza się. Ale po kilku dniach teściowa zadzwoniła ponownie: „Nie przyjedzie do mnie, tylko do was. Proponowałam, odmówił. U mnie wieś, a jemu, jak się okazuje, miasto potrzebne”. W jej głosie słychać było zmęczenie. Wiedziała, iż stawia nas w niezręcznej sytuacji, ale najwyraźniej nie miała innego wyjścia.
Artur przyjechał. Z torbą, z papierosami, ze swoimi nawykami. Dzieci jeszcze nie mamy, miejsca niewiele, ale kuchnię oddaliśmy pod jego rozkładane łóżko. Myślałam wtedy, iż zostanie na tydzień, dwa. Pomyliłam się. Rozgościł się „na dobre”.
I zaczęło się. Brudne talerze w zlewie. Ślady butów – wszędzie, choćby na dywaniku przy łóżku. Popielniczka na kuchni – zawsze pełna. Okna nie da się otworzyć – tyle dymu, jakbyśmy mieszkali w piwnicy. I przede wszystkim – ten ton: „Po co ty tyle mięsa kupujesz? Trzeba oszczędzać”. „Źle myjesz półki”. „Proszek do prania za drogi, po co ci to?”.
On, który nigdy nie pracował, teraz uczy mnie, jak żyć. A ja znoszę. Męża wysłali w delegację – na trzy miesiące. A ja zostaję z tym… współlokatorzem.
Próbowałam wytłumaczyć to mężowi. Mówiłam, iż jest mi ciężko, iż nie chcę mieszkać pod jednym dachem z obcym mężczyzną, który choćby dziękować nie potrafi za obiad. A on tylko wzdycha: „To mój brat. Jest w trudnej sytuacji. Wytrzymaj”.
A ja już nie daję rady. To mój dom. Moje powietrze, moja przestrzeń. Sprzątam, gotuję, dbam o porządek. A on po prostu żyje – jakby tak miało być. Nie chcę wyjść na histeryczkę przed mężem. Ale ja nie jestem sprzątaczką ani właścicielką hostelu. To nie jest komunalka.
Co mam robić? Cierpliwie znosić brud, papierosy, kazania? Czy upierać się przy swoim i ryzykować spokój w rodzinie? Boję się, iż próbując zachować harmonię w domu, stracę samej siebie.