«To nie hotel!» — brat męża się u nas zadomowił, a ja nie mogę go wyrzucić

newsempire24.com 6 dni temu

„To nie jest hotel!” – brat męża wprowadził się do nas, a ja nie potrafię go wyrzucić

Dwa lata temu w końcu zamieszkaliśmy z mężem we własnym mieszkaniu. Niewielkim, ale swoim. Co prawda należało do jego rodziny, a przed nami przez wiele lat mieszkał tam jego starszy brat – Artur. Powiedzieć, iż byłam tym zachwycona, to skłamać. Ale rozumiałam: rodzina to ważna sprawa, trzeba szanować. Starałam się zaakceptować, nie wtrącać, być „wyrozumiałą”.

Artur miał jednak jedną wadę – irytował mnie od samego początku. Trzydzieści pięć lat, a facet ani dnia nie przepracował na poważnie, wisiał na karku matki i zachowywał się, jakby wszyscy byli mu coś winni. Mądrzył się, pouczał, udawał filozofa. A tak naprawdę był leniem pierwszej klasy.

Kiedy się wprowadziliśmy, Artura nie było – wyjechał do Gdańska, gdzie podobno „studiował” i chciał zostać na stałe. Teściowa pozwoliła nam zrobić z mieszkaniem, co tylko chcemy: remont, meble – wszystko według naszego gustu. Sama mówiła, iż Artur już tam nie wróci. I szczerze – mieszkać tam nie dało się. To choćby nie było lokum, a brudna, zakurzona nora, pełna dymu i plam.

Tapety w brudnobrązowych odcieniach, sufit w zaciekach, kanapa z wystającymi sprężynami. Wrażenie, jakby żyły tam nie ludzie, a… trudno choćby powiedzieć co. W każdej szparce śmieci, zapach jak w starym klubie dla palaczy. Cały dzień wynosiliśmy worki ze starociami, potem tygodniami spaliśmy na materacu i jedliśmy na kartonach. Ale potem – nowe meble, jasne ściany, przytulność, ciepło. Mieszkanie odżyło, stało się prawdziwym domem.

I tak żyliśmy spokojnie przez dwa lata. Bez nieproszonych gości, bez głośnych awantur. Już zaczynałam zapominać, kim jest Artur. Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa – drżącym głosem, niemal szeptem: „Artur wraca. Nic mu tam nie wyszło”.

Mąż zareagował spokojnie. Mówił, iż bratu się nie udało – zdarza się. Ale po kilku dniach teściowa znów zadzwoniła: „Nie do mnie przyjedzie, tylko do was. Proponowałam, odmówił. U mnie wieś, a jemu, widzisz, do miasta potrzeba”. W jej głosie była zmęczenie. Wiedziała, iż to niezręczne, ale najwyraźniej nie miała wyjścia.

Artur przyjechał. Z torbą, z papierosami, ze swoimi nawykami. Dzieci jeszcze nie mamy, miejsca niewiele, ale oddaliśmy kuchnię pod jego rozkładane łóżko. Myślałam wtedy, iż na tydzień, może dwa. Myliłam się. Rozgościł się „na dłużej”.

I zaczęło się. Brudne talerze w zlewie. Ślady butów – wszędzie, choćby na dywaniku przy łóżku. Popielnica w kuchni – pełna. Okna nie da się otworzyć – dym jak w piwnicy. I przede wszystkim ten ton: „Po co ty tyle mięsa kupujesz? Trzeba oszczędzać”. „Źle myjesz półki”. „Proszek do prania za drogi, po co ci taki?”.

On, który nigdy nie pracował, teraz uczy mnie, jak żyć. A ja znoszę. Męża wysyłają w delegację – na trzy miesiące. A ja zostaję z tym… lokatorem.

Próbowałam rozmawiać z mężem. Mówiłam, iż mi ciężko, iż nie chcę mieszkać pod jednym dachem z obcym mężczyzną, który choćby „dziękuję” za obiad nie powie. Ale on tylko wzdycha: „To mój brat. Jest w trudnej sytuacji. Wytrzymaj”.

A ja już nie daję rady. To mój dom. Moje powietrze, moja przestrzeń. Sprzątam, gotuję, dbam o porządek. A on po prostu żyje – jakby tak miało być. Nie chcę wyjść na histeryczkę przed mężem. Ale ja nie jestem sprzątaczką ani gospodynią hostelu. To nie jest komunalka.

Co mam robić? Milczeć i znosić brud, papierosy, kazania? Czy upierać się przy swoim i ryzykować spokój w rodzinie? Boję się, iż próbując zachować harmonię w domu, stracę samą siebie.

Idź do oryginalnego materiału