U nas nocowała teściowa, Maria Kowalska. Od samego rana wpadła jak huragan do naszej sypialni, krzycząc:
„Wstawaj, Kinga, widziałaś, co się dzieje w twojej kuchni?!” Zerwałam się z łóżka, jeszcze w pidżamie, serce waliło jak szalone. Pędzę korytarzem, na chybcika narzucając stary szlafrok, węszę – może coś się pali? A może gaz został odkręcony? W głowie już rodzi się dramat: kuchenka w ogniu, garnek wybucha, albo inna podobna katastrofa. Wpadam do kuchni, a tam… karaluchy. Cała armia rudych bestii hasa po stole, talerzach i resztkach kolacji, której nie miałam siły sprzątnąć wczoraj. Teściowa stoi z rękami w bok i wierci we mnie wzrokiem, jakbym specjalnie wypuściła te robale, żeby ją zaszokować.
„Kinga, czy u was zawsze tak wygląda?” – zaczyna, a jej głos aż dzwoni z oburzenia – „Jak można tak żyć? Masz dzieci, męża, a w kuchni karaluchy jak w jakiejś stodole!” Stoję jak rażona piorunem i nie wiem, co powiedzieć. No tak, nie posprzątałam, bo po pracy ledwo nogi za sobą ciągnęłam. Dzieci darły się wniebogłosy, mąż, Krzysztof, coś mamrotał o piłce nożnej, a ja marzyłam tylko o tym, żeby się zwalić do łóżka. Któż by pomyślał, iż te przeklęte karaczany akurat tej nocy postanowią urządzić sobie defiladę? I skąd one się w ogóle wzięły? Nie mieszkamy przecież w jakiejś ruinie, mamy zwykłe mieszkanie, wszystko przyzwoicie. No, prawie przyzwoicie.
Maria Kowalska oczywiście nie odpuszcza. „Za moich czasów” – mówi – „takich rzeczy nie było! Po kolacji wszystko myłam, szorowałam, ani jednej okruszyny nie zostawiałam. A ty co? Młode teraz leniwe, tylko w telefonach grzebią!” Kiwam głową, połykam urazę, bo co tu gadać? To nie jest zwykła teściowa, to generał w spódnicy, dla której porządek w kuchni to kwestia honoru. A ja, jak widać, ją zawiodłam. Zaczynam gorączkowo sprzątać: chwytam ścierkę, zmiatają karaluchy, myję stół, naczynia, cokolwiek wpadnie mi w ręce. Teściowa stoi nad głową i komentuje: „Tu przegapiłaś! A co to za plama? Ty w ogóle kiedyś myjesz kuchenkę?” Ledwo się powstrzymuję, żeby nie odpyskować. Myślę sobie: „No dobra, Pani Mario, chyba nie jesteś święta, też pewnie kiedyś zostawiłaś okruszynę!” Ale milczę, bo wiem – dyskusja z nią nie ma sensu.
Gdy walczę z karaluchami, Krzysztof, mój mąż, w końcu wychodzi z łóżka. Wchodzi do kuchni, widzi ten cyrk i zamiast pomóc, tylko się śmieje: „O, Kinga, zoo otworzyłaś?” Rzucam mu takiego szturchańca wzrokiem, iż momentalnie się uspokaja i idzie nastawiać czajnik. A teściowa tylko kiwa głową: „No widzisz, i mąż u ciebie niepoważny. Gdybym ja tak nie pilnowała syna, to by się zupełnie rozpuścił!” No i świetnie, myślę, jeszcze tylko brakuje wykładu o wychowaniu mężczyzn. I oczywiście – siada przy stole, już doprowadzonym przeze mnie do blasku, i zaczyna: „Za moich czasów mężczyzn trzymało się krótko. A wy, młode, dajecie im wolną rękę i co mamy? Karaluchy w kuchni, a oni się śmieją!”
Słucham, a w głowie jedna myśl: jak tu przetrwać do wieczora, żeby Maria Kowalska wróciła do siebie? Nie żebym jej nie lubiła, kobieta jest dobra, ale te jej nawijki… To nie są zwykłe karaluchy, dla niej to dowód, iż jestem złą gospodynią, złą żoną, a może choćby złą matką. Więc szoruję, myję, czyściA wieczorem, gdy w końcu wyjechała, Krzysztof przytulił mnie i szepnął: „Mogła być gorzej, następnym razem karaluchy po prostu nazwijmy egzotycznymi pupilkami”.