„Sprzedaj mieszkanie rodziców — inaczej odejdę”: jak mąż postawił mnie przed wyborem między przeszłością a małżeństwem
Nigdy bym nie pomyślała, iż człowiek, z którym dzielisz dach i chleb, może nagle stać się obcym. Że ten, który przysięgał być opoką, pewnego dnia zepchnie cię w kąt tak mocno, iż zabraknie tchu. A jednak to właśnie dzieje się w moim życiu. Nazywam się Katarzyna, mam trzydzieści osiem lat, i stoję przed bezlitosnym ultimatum od męża, który niegdyś wydawał się najpewniejszym punktem na ziemi.
Z Bartkiem pobraliśmy się sześć lat temu. Był już wtedy po rozwodzie, miał dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa. Od początku wiedziałam, iż wchodzę w skomplikowaną historię. Ale się nie bałam. Przyjęłam jego dzieci z otwartym sercem, starałam się być dla nich dobra i troskliwa. Wspierał je finansowo, i nigdy nie protestowałam. Rozumiałam jego obowiązki, nie chciałam stawać między nim a nimi.
Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu w Łodzi, oboje pracowaliśmy, ale z pieniędzmi zawsze było krucho. Ja jako księgowa, on w warsztacie samochodowym. W pewnym momencie sytuacja stała się krytyczna: kredyty, zaległe rachunki, nieustanne oszczędzanie na wszystkim. Marzyłam o własnym dziecku, ale upragniona ciąża nie nadchodziła. Po trzydziestce zaczęliśmy badania. Diagnoza lekarzy była brutalna: bezpłodność. Czułam się złamana, ale trzymałam się jako tako.
Wtedy Bartek zaproponował, byśmy przenieśli się do jego rodziców na wieś pod Sieradzem. Mówił, iż potrzebują pomocy w gospodarstwie, a my zaoszczędzimy. Wahłam się, ale się zgodziłam. Lepiej to niż liczyć grosze do pierwszego. Zamieszkaliśmy w starym, przestronnym domu jego rodziców. Było cicho, świeże powietrze, własne warzywa i kury — ale od pierwszego dnia czułam się tam obco. Teściowa traktowała mnie jak intruza. Każdy mój ruch był komentowany, każdy gest oceniany.
Wszystko się zmieniło, gdy rok temu zmarł mój ojciec. Razem z mamą straciłyśmy najbliższego mężczyznę. Zostawił mi w spadku swoje mieszkanie w Pabianicach. Przestronne „dwa pokoje z kuchnią” w dobrej dzielnicy. Gdy dopełniły się formalności, po raz pierwszy od dawna poczułam, iż mam pod nogami solidny grunt. Zaproponowałam Bartkowi przeprowadzkę. Powiedziałam: „To szansa, by zacząć od nowa. Mieć coś swojego”. Ale on odparł stanowczo:
— Nie zostawię rodziców. Liczą na mnie.
Początkowo przyjęłam to spokojnie. Ale miesiąc później rzucił słowa, które wywróciły mój świat do góry nogami:
— Trzeba sprzedać mieszkanie. Pieniądze przeznaczymy na remont domu rodziców. Od razu naprawimy dach, łazienkę, ocieplimy ściany. I tak tu mieszkamy.
Nie wierzyłam własnym uszom.
— Bartek, to przecież mieszkanie mojego taty! Jego ciężka praca, jego pamięć. Jak ty to sobie wyobrażasz?
— A jak inaczej? Chcesz dziecka, a my nie mamy choćby normalnych warunków. Co, będziesz trzymać to mieszkanie puste, podczas gdy my siedzimy w wilgotnym domu z pękającym sufitem?
Tłumaczyłam, iż nie mogę tak po prostu wyrzucić tego, co zostawił mi ojciec. Że to nie są zwykłe metry — to jego miłość, jego troska. Bartek najpierw milczał, potem zaczął naciskać. Z dnia na dzień stawał się twardszy. Już nie prosił — żądał. A w końcu powiedział:
— Albo sprzedajesz to mieszkanie, albo odchodzę.
Oniemiałam. Postawił mi ultimatum. Szantażował. Rozbijał moją pamięć, moje przywiązanie, moją przeszłość. Wszystko po to, by wrzucić pieniądze w dom jego rodziców — nie nasz. Nie w naszą przyszłość. Tylko w to życie, w którym i tak byłam zawsze gościem.
Teraz chodzę po pokoju i nie wiem, jak oddychać. Moja mama płacze. Mówi, iż tata nigdy by na to nie pozwolił. Że żyliśmy w zgodzie, a mieszkanie to jego ostatnie „jestem przy tobie”. A ja? Rozpadam się. W głowie mam chaos. Serce pęka, bo wciąż kocham Bartka. Ale on patrzy na mnie jak na lokatę, którą trzeba wypłacić.
Nie wiem, co zrobić. Sprzedać — to zdrada. Nie sprzedać — zostać samą? Ale czy człowiek, który stawia ultimatum, sam nie jest zdradą? Czy da się żyć, gdy miłość mierzy się metrami kwadratowymi i kosztorysem na remont?
Jestem w ślepej uliczce. Po raz pierwszy w życiu nie mam pojęcia, jak postąpić. Ale wiem jedno na pewno — nie dam się już dłużej poświęcać dla czyjejś wygody. choćby jeżeli tym „kimś” jest mój mąż.