Osada Leśna, schowana w cieniu wiekowych sosen pod Poznaniem, witała mroźnym rankiem. Jutro miałam poznać przyszłą teściową, a ja, Kinga, nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Zamężne przyjaciółki, chcąc mnie wesprzeć, tylko napędziły strachu:
— Trzymaj głowę wysoko, nie jesteś z marginesu!
— Nie pozwól teściowej rządzić, od razu pokaż charakter!
— Dobrych teściowych nie ma, pamiętaj o tym!
— To ty ich uszczęśliwiasz, nie oni ciebie!
Noc minęła bez snu, a rano wyglądałam, jakbym już leżała w trumnie. Spotkałam się z moim narzeczonym, Krzysztofem, na peronie. Dwie godziny w pociągu ciągnęły się w nieskończoność. Wysiedliśmy i ruszyliśmy przez małe miasteczko, a potem przez zaśnieżony las. Mroźne powietrze pachniało żywicą i świętami, śnieg skrzypiał pod nogami, a sosny szeptały nad głową. Zaczęłam marznąć, ale niedługo w oddali pojawiły się dachy Leśnej.
Przy furtce powitała nas drobna staruszka w wysłużonej kurtce i wyblakłej chuście. Gdyby nie zawołała, przeszłabym obok.
— Kingo, złotko, jestem Pelagia Nowak, matka Krzysztofa. Miło mi! — zdjęła wytartą rękawiczkę i mocno ścisnęła moją dłoń. Jej spojrzenie, ostre i chwytliwe, zdawało się prześwietlać mnie na wskroś. Wąską ścieżką między zaspami weszliśmy do starej chaty z poczerniałych bali. W środku było ciepło, piec żarzył się do czerwoności.
Jakbym przeniosła się w przeszłość. Osiemdziesiąt kilometrów od Poznania — ani wody w domu, ani normalnej toalety, tylko dziura na podwórku. Radio? Nie w każdej chacie. Półmrok rozpraszała jedynie przygaszona żarówka.
— Mamo, włączmy światło — zaproponował Krzysztof.
Pelagia Nowak zmarszczyła brwi:
— Nie jesteśmy panami, żeby przy świetle siedzieć. Boisz się, iż zupa ci ucieknie? — ale spojrzawszy na mnie, zmiękła. — Dobrze, synku, zaraz zapalę, tylko się zakręciłam.
Przekręciła żarówkę nad stołem, i mdłe światło rozjaśniło kuchnię.
— Głodni pewnie? Zupę ugotowałam, zapraszam! — zakrzątała się, rozlewając gorący rosół.
Jedliśmy, wymieniając spojrzenia, a ona sypała czułe słówka, ale jej wzrok, niczym skalpel, rozbierał moją duszę na części. Czułam się jak na celowniku. Gdy nasze oczy się spotykały, rzucała się do roboty: kroiła chleb albo dorzucała drew do pieca.
— Herbatkę zrobię — szczebiotała. — Nie byle jaką, z malinami. Do niej konfitury jagodowe, chorobę przepędzą, serce rozgrzeją. Proszę, goście kochani!
Zdawało mi się, iż trafiłam do bajki sprzed wieków. Zaraz wejdzie reżyser i krzyknie: „Stop, klaps!”. Ciepło, gorące jedzenie i słodka herbata rozleniwiły mnie. Chciałam paść na poduszkę i zasnąć, ale Pelagia Nowak miała inne plany.
— Kochani, skoczcie do sklepu, kupcie dwa kilo ciasta. Napełzniemy pierogów, wieczorem rodzina przyjedzie: siostry Krzysztofa, Weronika z Kasią, a też Eliza z Poznania z narzeczonym. Ja tymczasem kapustę usmażę, ziemniaki ugotuję.
Gdy się ubieraliśmy, wywaliła spod łóżka ogromną głowę kapusty i, szatkując, mruczała:
— Poszła kapusta do fryzjera, została sama kość.
Przechodziliśmy przez wieś, a wszyscy kłaniali się Krzysztofowi, mężczyźni zdejmowali czapki, śledzili nas wzrokiem. Sklep był w sąsiednim miasteczku, droga wiodła przez las. Śnieg lśnił w słońcu, ale pod wieczór blask przygasł — zimowy dzień krótki. Wróciwszy, Pelagia Nowak oznajmiła:
— Gotuj, Kingo. Ja do ogródka, śnieg udeptam, żeby myszy kory nie gryzły. Krzysztofa biorę, niech łopatą pomacha.
Zostałam z górą ciasta. Gdybym wiedziała, iż będę lepić, nie wzięłabym tyle! „Jak się zacznie, tak się skończy — podpuszczała teściowa. — Początek ciężki, koniec lekki”. Pierogi wychodziły krzywe: jeden okrągły, drugi podłużny, jeden z nadzieniem po brzegi, drugi pusty. Namęczyłam się, zanim wszystkie ulepiłam. Później Krzysztof wyznał: matka sprawdzała, czy nadaję się na żonę dla jej syna.
Gości napchało się — aż się nie dało oddychać. Wszyscy jasnowłosi, z niebieskimi oczami, uśmiechnięci, a ja chowałam się za Krzysztofa, cicho jak mysz. Stół wynieśli na środek, mnie posadzili na łóżku z dziećmi. Łóżko skrzypi, kolana prawie w suficie, dzieci skaczą — aż mi się w głowie kręci. Krzysztof przytargał skrzynię, nakrył kocem — siedzę jak królowa na pokaz. Kapusty i cebuli nie jem, ale tu jadłam za trzech — aż uszy trzeszczały!
Zrobiło się ciemno. Pelagia Nowak miała wąskie łóżko przy piecu, reszta spała w izbie. „Z ciasno, to i wesoło” — mruczała. Mnie, jako gościowi, dali łóżko. Z rzeźbionej komody, dzieła nieżyjącego ojca Krzysztofa, wyciągnęli wykrochmaloną pościel. Strasznie było się położyć, jakby do muzeum. Teściowa ścieliła i mamrotała:
— Chodzi izba, chodzi piec, a gospodyni nie ma gdzie się położyć!
Rodzina ułożyła się na podłodze, na stercie starych koców ze strychu. A mnie się zachciało do toalety. Wymknęłam się z łóżka, macając nogą podłogę, by nie nadepnąć na śpiących. W sieniach — ciemno. Coś miękkiego musnęło moją stopę. Wrzasnęłam, myśląc, iż to szczur. Wszyscy zerwali się, śmiejąc się: to kotek, w dzień się włóczył, a nocą wrócił.
Do toalety poszłam z Krzysztofem. Drzwi brak, tylko przepierzenie. Stoi tyłem, świeci zapałką, żebym nie wpadła do dziury. Wróciłam, zwaliłam się na łóżko i zasnęłam jak zabita. Świeże powietrze, cisza — wieś…