4 maja 1984 roku do kin wkroczyły niezwykle urocze nastolatki w „Szesnastu świeczkach”. A przynajmniej tak było w USA, bo to jest młodzieżowy i kultowy film tamtych czasów. John Hughes odpowiedzialny był zarówno za scenariusz, jak i reżyserię. Wykonał kawał świetnej roboty: od instruowania aktorów, którzy wydają się, jakby grali samych siebie; przez muzykę, której tu utworów już nie będę przytaczać, ale hej – to jest muzyka z lat 80′, jest zajebista, OK?; a skończywszy na uniwersalnej historii o miłości, z wątkami, które nastolatki oznaczają jako „lubię to”.
Samantha (Molly Ringwald) ma szesnaste urodziny. I nic nie idzie tak, jak tego oczekuje: poranek staje się katastrofą, bo w domu wszyscy zapomnieli o jej święcie, a w szkole doszło do jeszcze większej katastrofy. Jakiej – tego nie powiem, ale zdradzę Wam, iż Samantha podkochuje się w Jake’u (Michael Schoeffling), który już ma dziewczynę, ale jest w okresie dojrzewania, więc nie wszystko mu gra w tej relacji i wydaje się mieć zupełnie gdzieś Samanthę. Za to nie ma jej gdzieś Ted Farmer (Anthony Michael Hall), który podrywa ją w sposób co najmniej mało podrywający.
A to wszystko i więcej w półtoragodzinnym seansie. Seansie, który na pewno jest bardzo sympatyczny (żeby nie powiedzieć piękny) i który przyjemnie się dość ogląda. Może nie iż urywa dupy – ale dość łatwo jest dać się historii wciągnąć. Jest tu warstwa komediowa i w zasadzie totalnie wszyscy – choćby bohaterowie drugoplanowi – wydają się tu być autentyczni. Dlatego bardzo gwałtownie zrozumiałam, dlaczego „Szesnaście świeczek” odniósł sukces i stał się kultowy. Kosztował 6,5 miliona, a zarobił 23,6. No, w tamtych czasach taka sumka mogła robić wrażenie, zapewne.
Nie można powiedzieć, iż pozycja ta się zestarzała. Nie, nie mam tu na myśli „złotej myśli” typu: nastolatki zawsze były takie same. Myślę po prostu, iż bohaterowie są na tyle uroczy, iż choćby w tej chwili młodzi mogą znaleźć coś dla siebie w tym obrazie, przy okazji dowiadując się pi razy oko, jak ich rodzice czy dziadkowie przeżywali młodość. To oczywiście nie jest dokument stricte, ale klimat lat 80′ i brak komórek tak bardzo.
PS.: Murzyna nie ma, ale za to jest totalnie komediowy Chińczyk (którego gra Gedde Watanabe xD), tradycyjnie zdezelowany dom po domówce oraz okres, którego nie da się przeżyć. To ostatnie w niby humorystycznym tonie, ale idzie to na karb programowania bolesnej miesiączki u kobiet.