Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, iż będziemy się kłócić z mężem o wesele, roześmiałabym się. Przecież najważniejsza jest miłość, prawda? Z Markiem jesteśmy razem już prawie pięć lat. Mieszkamy w moim mieszkaniu w Warszawie, które wcześniej wynajmowałam, a potem zrobiłam prowizoryczny remont i wprowadziłam się. Teraz jednak pilnie potrzebuje generalnego remontu — rury, ściany, instalacja elektryczna, podłoga. To nie fanio, ale konieczność.
Zaproponowałam kompromis: wziąć ślub cicho, bez restauracjii hałaśliwych imprez. Usiąść z rodzicami przy stole w domu. Zaoszczędzone pieniądze zainwestować w nasze mieszkanie – w nasze prawdziwe życie. Ale w tę logiczną układankę wmieszała się pewna kobieta, której, jak się okazało, nic nie powstrzyma. Matka mojego męża — Stanisława Janowska.
— Marek to mój jedyny syn! — wzburzyła się. — Jak to tak, bez wesela?! Wszystkich krewnych zapraszaliśmy na ich święta, a teraz co, ośmieszymy się? Wszyscy czekają! Wszyscy już wiedzą, iż szykuje się uroczystość!
— Ale my nie prosiliśmy, żeby ich zapraszać — przypomniałam spokojnie.
— To nie twoja sprawa! Nie pozwolę, żeby mój syn w ZUS-ie podpisał papiery, jakby po bułki szedł!
Problem w tym, iż tych „wszystkich” krewnych nigdy na oczy nie widziałam. Ani razu. Kim są, skąd, ilu ich — nie mam pojęcia. Ale teściowa już do nich zadzwoniła, wszystkich uprzedziła, a choćby zarysowała przybliżone daty.
— Wy z Markiem macie jakieś oszczędności, ja trochę odłożyłam, a twoje rodzice, kto wie, może pomogą — urządzimy porządne wesele! — oświadczyła radośnie, nie słuchając moich słów.
A moi rodzice, nawiasem mówiąc, stoją po mojej stronie. Też uważają, iż lepiej zainwestować w remont niż wydać dziesiątki tysięcy na restaurację i białą suknię, którą zakłada się raz. Powiedzieli jednak, iż jeżeli się zdecydujemy — pomogą. Bez nacisku. Bez ultimatów.
Ale Stanisława Janowska myśli inaczej. Dla niej wesele syna to nie o nas, ale o nią. O to, jak będzie wyglądać w oczach swojej rodziny. Aby zwiększyć presję, sięgnęła po szantaż:
— jeżeli nie urządzicie porządnego wesela, nie mam syna. Nie chcę was znać. Wstyd mi was!
Patrzyłam na Marka. Milczał. A potem… zaczął przechylać się na stronę matki. Nie dlatego, iż się zgadza, ale dlatego, iż jej żal. Bo płacze, cierpi, nazywa się upokorzoną i nikomu niepotrzebną.
Powiedziałam mu wprost:
— jeżeli twoja mama chce wesele, niech sama je opłaci. W całam. My w tym nie uczestniczymy. Ani ja, ani moi rodzice. Ani grosza.
I wtedy, oczywiście, nastąpił finał:
— Nie mam takich pieniędzy! — krzyknęła teściowa. — Ale wy przecież też nie pod mostem mieszkacie!
I tak koło się zamknęło. Mąż — między młotem a kowadłem. Ja — zdezorientowana. W domu napięcie, jak przed burzą. Marek nie żąda ode mnie wesela, ale też nie potrafi rozwiązać sytuacji. Mówi, iż teraz „niedobrze” wygląda przed rodziną: wszystkich zaprosili, a tu cisza. A ja nie rozumiem — od kiedy to obcy ludzie są ważniejsi od naszej przyszłości?
Nie mam nic wesele, gdyby to było nasze wspólne pragnienie, a nie teatr imienia Stanisławy Janowskiej. Chcę w domu, w którym mieszkam, oddychać świeżym powietrzem, a nie pleśnią. Chcę porządne okna, łazienkę, nową kuchnię. Chcę przytulność i życie, a nie tańce dla zdjęć do albumu, które za rok zostaną zapomniane.
Jeśli dla tego muszę stoczyć walkę z własną teściową — stoczę. Bo mój dom to mój wybór. A jeżeli Marek wciąż jest moim partnerem, a nie synem swojej matki — zrozumie.