Gdy tylko przeszłam na emeryturę, zaczęły się problemy. Mam sześćdziesiąt lat i po raz pierwszy w życiu czuję, iż jakbym przestała istnieć — dla moich dzieci, wnuków, byłego męża, choćby dla całego świata. Owszem, jestem. Chodzę do apteki, kupuję chleb, zamiataję podwórko przed blokiem. Ale wewnątrz pustka, która staje się coraz bardziej dotkliwa każdego ranka, gdy nie trzeba spieszyć się do pracy. Gdy nikt nie zadzwoni, by zapytać: „Mamo, jak się masz?”
Mieszkam sama. Już od wielu lat. Moje dzieci są dorosłe, mają swoje rodziny i żyją w innych miastach: syn w Krakowie, córka w Gdańsku. Wnuki rosną, a ja niemal ich nie znam. Nie widzę, jak idą do szkoły, nie robię im szalików na drutach, nie czytam im bajek na dobranoc. Nigdy mnie nie zaprosili. Ani razu.
Pewnego dnia spytałam córkę:
— Dlaczego nie chcesz, żebym przyjechała? Mogłabym pomóc z dziećmi…
Odpowiedziała spokojnie, ale chłodno:
— Mamo, no wiesz… Mój mąż cię nie lubi. Ciągle się wtrącasz, a do tego masz swój sposób bycia…
Zamilkłam. Zrobiło mi się wstyd, przykro, bolało. Nie narzucałam się, tylko pragnęłam być blisko. A w odpowiedzi usłyszałam — „nie lubi”. Ani wnuki, ani dzieci. Jakby mnie skreślili. choćby były mąż, który mieszka w sąsiedniej wsi, nie znajduje czasu w spotkanie. Raz do roku — krótkie życzenia na święta. Jakby robił łaskę.
Gdy przeszłam na emeryturę, myślałam: wreszcie czas dla siebie. Zaczęłabym robić na drutach, wychodziłabym na poranne spacery, zapisałabym się na kurs malarstwa, o którym zawsze marzyłam. Zamiast tego przyszło nie szczęście, ale lęk.
Najpierw dopadły mnie dziwne dolegliwości: to serce, to zawroty głowy, to nagły strach o życie, który ściskał gardło. Chodziłam po lekarzach, robiłam badania, EKG, rezonans, ale wszystko było w normie. Jeden doktor powiedział:
— To wszystko jest w pani głowie. Trzeba z kimś rozmawiać, otworzyć się. Po prostu jest pani sama.
I to było gorsze niż najgorsza diagnoza. Bo nie ma tabletki, która wyleczy samotność.
Czasem idę do sklepu tylko po to, by usłyszeć głos kasjerki. Czasem siadam na ławce przed blokiem i udaję, iż czytam, by ktoś podszedł. Ale ludzie się spieszą. Wszyscy mają gdzieś biec. A ja po prostu jestem. Siedzę, oddycham, wspominam…
Co zrobiłam nie tak? Dlaczego moi najbliżsi się ode mnie odwrócili? Przecież wychowałam ich sama. Ojciec odszedł wcześnie. Dźwigałam dwójkę dzieci, pracowałam na dwie zmiany, gotowałam zupy, prasowałam mundurki, siedziałam przy nich nocami, gdy chorowali. Nie piłam, nie imprezowałam. Wszystko dla nich. A teraz — nie jestem potrzebna.
Może byłam zbyt surowa? Może za dużo kontrolowałam? Ale chciałam przecież dobrze. By wyrośli na porządnych, odpowiedzialnych ludzi. Nie pozwoliłam wpaść w złe towarzystwo, nie dałam zmarnować życia. A w efekcie zostałam sama.
Nie szukam współczucia. Chcę tylko zrozumieć: czy naprawdę byłam tak złą matką? A może to wszystko to po prostu znak czasu, gdy każdy ma swoje sprawy, kredyty, szkołę, zajęcia… i nie ma miejsca dla matki?
Niektórzy mówią: „Znajdź sobie mężczyznę. Zarejestruj się w internecie”. Ale nie potrafię. Nie ufam. Tyle lat sama. Nie mam już siły, by na nowo się otwierać, zakochiwać, wpuszczać obcego do domu. I zdrowie już nie to.
Pracować też nie mogę. Wcześniej chociaż zespół ratował — pogada się, pośmieje. Teraz cisza. Tak przytłaczająca, iż włączam telewizor, byle tylko słyszeć czyjś głos.
Czasem myślę: może po prostu zniknę — i nikt choćby nie zauważy? Ani dzieci, ani były mąż, ani sąsiadka z trzeciego piętra. I robi się strasznie. Do łez.
Ale potem wstaję, idę do kuchni, zaparzam herbatę. Myślę: może jutro będzie lepiej. Może ktoś przypomni. Zadzwoni. Napisze. Może jeszcze komuś jestem potrzebna.
Dopóki żyje nadzieja — żyję i ja.