Prezent o smaku cierpienia

newskey24.com 5 dni temu

Dzisiaj w moim dzienniku chcę opisać wieczór, który na zawsze zmienił nasze życie.

Siedzieliśmy z mężem, Jackiem, w kuchni, pijąc herbatę. Za oknem czuć było pierwsze oznaki jesieni, a w domu panowała spokojna atmosfera. Nagle rozległ się dźwięk telefonu. Jacek spojrzał na wyświetlacz – nieznany numer.

– Kto może dzwonić o tej porze? – mruknął.

– Odbierz, a się dowiesz – zaśmiałam się lekko, nie przypuszczając, co nas czeka.

Wyszedł na korytarz. Po kilku minutach wrócił blady, z pustym spojrzeniem, jakby zobaczył coś, co wywróciło jego świat do góry nogami.

– Co się stało, Jacek? – zerwałam się z krzesła. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha!

– Marto… Mam córkę. I muszę ją zabrać…

Kiedyś miał rodzinę. Jego pierwsza żona, Katarzyna, urodziła mu córeczkę – Zosię. Jednak już dwa lata po narodzinach dziecka małżeństwo zaczęło się rozpadać. Katarzyna była wiecznie rozdrażniona, oskarżała go o wszystko: za małe zarobki, za brak czasu, za to, iż „nic nie robi w domu”.

Starał się. Dla Zosi, dla rodziny. Wielu mówiło, iż to może depresja poporodowa, iż trzeba iść do specjalisty. Ale Jacek wiedział – Katarzyna zawsze taka była. Tylko teraz było jeszcze gorzej.

Nigdy się nie uśmiechała. choćby gdy bawiła się z Zosią – to nie była czułość, tylko obowiązek. Serce mu się ściskało, gdy na to patrzył.

Gdy w desperacji zasugerował terapię, Katarzyna wybuchnęła:

– Co, uważasz, iż jestem wariatką?!

To był ostatni gwóźdź do trumny. Wniósł o rozwód. A Katarzyna, jakby chcąc się zemścić, wyjechała z córką do innego miasta. Nie zostawiła adresu. Nie wystąpiła o alimenty. Zniknęła.

Próbował ją znaleźć, ale wspomnienia rozmów z byłą żoną były tak bolesne, iż w końcu się poddał. Uwierzył, iż dla Zosi lepiej będzie z matką. Nie wiedział, jak bardzo się mylił…

Katarzyna nigdy nie wybaczyła. Ani jemu, ani życiu. Gorycz, którą nosiła w sobie, zatruła wszystko. choćby córkę.

Zosia dorastała w domu bez świąt, bez uścisków, bez radości. O urodzinach pierwszy raz usłyszała w przedszkolu.

– Mamo, dziś Krzyś ma urodziny! Dostał samochodzik! A ja co dostanę?

– Nic – odcięła Katarzyna. – To ja cię urodziłam. Powinnam świętować. Nie zadawaj głupich pytań.

Mikołajków nie obchodzili. Śmiech był zakazany. Cukierki – luksus. choćby bajek nie wolno było oglądać. Życie było szare, pełne napięcia, a nikt nie wiedział, iż mała Zosia w tajemnicy marzyła: gdy dorośnie, kupi sobie całą paczkę słodyczy.

Sąsiedzi unikali Katarzyny. Nie lubili jej, bali się. Mówili: „Coś z nią nie tak”. I mieli rację.

Pewnego dnia Katarzyna źle się poczuła. Nie ufała lekarzom, wezwała pogotowie za późno. Zabrali ją, nie dając nadziei. Przed wyjazdem podała sąsiadce nazwisko ojca Zosi i miasto, w którym mieszkał.

Zosia została u tej kobiety. Cicha, zamknięta w sobie, choćby nie zrozumiała, iż mama nie wróci.

Opieka społeczna gwałtownie odnalazła Jacka. Od pół roku był ze mną. Gdy usłyszał, iż może zabrać córkę, nie wahał się ani chwili.

– Jadę. Muszę ją zabrać – powiedział mi.

– Oczywiście. Pojadę z tobą, jeżeli chcesz. Ale ona potrzebuje ciebie.

Zosia nie pamiętała ojca. Bała się – co, jeżeli będzie gorzej niż z mamą? Ale gdy w drzwiach stanął Jacek, nie sam, a z ogromnym pluszowym misiem i paczką cukierków, jej oczy rozbłysły.

Słodycze. Ciepło. Dobro. Jej małe serce zdecydowało: zły człowiek nie przyniósłby łakoci.

Gdy bawiła się nową zabawką, sąsiadka opowiadała o zmarłej Katarzynie. Jacek słuchał, zaciskając pięści. W gardle miał gulę. Boże, dlaczego się poddałem? Dlaczego nie walczyłem?

Po kilku dniach formalności były załatwione. Zosia zamieszkała z nami. Następnego dnia przy śniadaniu Jacek spytał:

– Niedługo masz urodziny. Co chciałabyś dostać?

Dziewczynka zmieszała się.

– Nie wiem. Nigdy nie miałam prezentów. Nie obchodziliśmy…

Upuścił łyżkę.

– Jak to? Dlaczego?

– Mama mówiła, iż nie zasłużyłam. Że to nie moja zasługa, iż się urodziłam.

Jacek wstał od stołu i wyszedł w milczeniu. Poszłam za nim. Stał w kuchni, oparty o blat, z twarzą w dłoniach.

– Prosiła mnie tylko… o cukierki. Cukierki, Marto! To, co każde dziecko powinno mieć. Jak mogłem do tego dopuścić?

– Nie obwiniaj się. Ważne, iż teraz jest w domu. Z tobą. Z nami – szepnęłam, obejmując go. – Wszystko jej wynagrodzimy. choćby to, czego nigdy nie miała.

Tydzień później w domu panowała magia. Balony, lampki, zapach ciasta. Zosia kończyła siedem lat. Obudziła się i pomyślała, iż śni. Pokój udekorowany, na stole tort ze świeczkami. Przytulali ją, śmiali się, winszowali. I ona się śmiała w odpowiedzi.

Po raz pierwszy.

W parku jeździła na karuzeli, jadła watę cukrową, dostała prezenty. Siedem. Jeden za każdy rok bez radości.

Jacek płakał w samochodzie, gdy ja kołysałam Zosię, która zasnęła na moim ramieniu.

– Nigdy więcej jej nie opuszczę – powiedział. – To moja szansa, by naprawić błędy.

Minął miesiąc. Zosia biegała już po domu ze mną, śmiała się, nazywała mnie „ciocią Martą”, pomagała w gotowaniu.

Rok później przy śniadaniu zapytała nagle:

– Mogę nazywać cię mamo?

Omal nie upuściłam filiżanki.

– Oczywiście, kochanie – wyszeptałam, ściskając ją mocno.

Wtedy Jacek zrozumiał – nasza rodzina jest już kompletna. A w domu znów zagościło światło.

Idź do oryginalnego materiału