Opolanin Tomasz Łopata ma pracę marzeń. Pływa katamaranem po Karaibach

opolska360.pl 8 miesięcy temu

Żeglowanie – pasja pana Tomasza

– Na Karaibach są piękne domy z cudownymi ogrodami, mnóstwem kwiatów. Dlatego też pierwsza myśl była, iż kupię taki dom – mówi kapitan żeglugi Tomasz Łopata.

– Kupiłbym dom, cieszyłby mnie może kilka miesięcy. Ale co dalej? Ja wolę dom na wodzie, tak, żeby być raz na jednej, raz na drugiej plaży. Ponurkować, a potem popłynąć na wyspę obok. Każdy ma w życiu swoją ścieżkę, każdy ma swój pomysł na życie. Jeden osiądzie, a inny będzie nomadem.

Jak twierdzi, gwałtownie się zorientował, co chce robić w życiu. Czyli żeglować. Ale pierwszych dziesięć lat, kiedy pływał po morzach i ocenach, nie nazywał pracą.

– Jednak z czasem choćby pasja staje się pracą. Jak to w pracy, raz jest ciekawie. Innym razem mniej – przyznaje.

Od siedmiu lat pływa swoim katamaranem „Bajka” po Morzu Karaibskim i Atlantyku. Pływa też po Morzu Śródziemnym, na Baleary, Korsykę, Sardynię. Organizowanie turystycznych wypraw to jego praca. Wcześniej były wyprawy w różne dzikie rejony świata, w tym na Antarktydę. Wtedy poznał Justynę, tak samo zakochaną w żeglarstwie.

Tomasz Łopata w pracy ma szansę podróżować po całym świecie.

Teraz pływa z turystami po Karaibach od wyspy do wyspy. Nocą często stoją „na kotwicy”. A rano, według harmonogramu jedzą na pokładzie „Bajki” śniadanie. jeżeli płyną na inną wyspę, to pobudka jest o świcie. Płyną, żeby zachwycać się inną karaibską plażą.

– Dopływamy. A potem są wycieczki trekkingowe do miejsc z oszałamiającą przyrodą – Tomasz opowiada z niegasnącym zachwytem.

– Czasem to wycieczki na wulkany karaibskie w lesie deszczowym. Lasy tropikalne, przepiękne wodospady ukryte w dolinach górskich… Tutaj przyjeżdżają ludzie żądni przygody. Dlatego też im pokazuję te najpiękniejsze miejsca na Karaibach. Kilka dni możemy pływać po Grenadynach. A w ustalonych miejscach serwują nam smaczną langustę.

Tomasz Łopata podróżuje także z żoną Justyną i dziećmi.

Wypływają najczęściej z Martyniki, z tego miejsca wszystko się zaczyna.

– Uwielbiam snorkeling. To nurkowanie na bezdechu, żeby zobaczyć podwodny fantastyczny świat. To tam są bajeczne rafy, żółwie morskie – opowiada Tomasz Łopata.

– o ile turyści chcą zobaczyć pod wodą żółwie, ryby, to uczę, jak mają się pod wodą zachować, żeby ich nie płoszyć, a zarazem, żeby zobaczyć jak najwięcej.

Za chwilę tego nie będzie. „Oceany są wyeksploatowane”

Zielone mahi-mahi to duże ryby, ponad 10-kilogramowe. Co prawda uchodzą za przysmak, ale jest ich coraz mniej.

– Kiedyś na lokalnych targach na wyspach bywało dużo różnych ryb. Takich, jak tuńczyk, mahi-mahi, wachoo. Teraz ich prawie nie ma na Karaibach. Natomiast jeżeli już się pojawią, to nie na bazarach. Taka ryba trafia wprost do hoteli, gdzie więcej za nią płacą. Przez to lokalna społeczność kupuje już kolorowe ryby rafowe, czego wcześniej nie było. Bo już wszystko, co można tam złowić, jest zjadane przez ludzi.

Tomasz Łopata mówi, iż wiele gatunków po prostu zanika.

Sytuacja na Morzu Karaibskim staje się podobna do tej na Pacyfiku. I o tym Tomek Łopata mówi ludziom, których zabiera na rejsy.

– David Attenborough [brytyjski biolog i podróżnik, – red.] powiedział, iż to się wydawało niemożliwe, żeby przełowić Pacyfik, który zajmuje prawie pół kuli ziemskiej – tłumaczy.

– A już to się stało. Przełowienie dotyczy drapieżników morskich. I to będzie odczuwalne w najbliższym czasie. Oceany są wyeksploatowane, a to prowadzi do wyniszczenia planety. 80 procent tlenu do atmosfery produkuje fitoplankton. A on zniknie przy zaburzonej gospodarce oceanu. Bałtyk jest adekwatnie morzem martwym. Dlatego, iż ten akwen zniszczono prawie do zera. To samo dzieje się z oceanami.

O sobie mówi, iż jest takim typem, który woli przyrodę niż tłum ludzi. Unika zatłoczonych miejsc. Dlatego z taką pasją prowadzi w te unikatowe miejsca swoich załogantów.

I wciąż po tylu latach na wodzie zachwyca się tym, co go otacza.

– Łódź płynie na żaglach. A ja wciąż mam z tego radość. I niczego nie żałuję, bo ciągle się tutaj realizuję. Kiedy płyniemy, to ciągniemy wędki za sobą, licząc, iż złowi się barrakuda. W mojej pracy mogę też wyskoczyć za burtę i pływać – dodaje.

Będąc w podróży Tomasz Łopata zachwyca się tym, co go otacza.

Tęsknota za zimnymi wodami

Czy są wobec tego takie chwile, kiedy czuje się jak w „zwykłej” pracy?

– Przez większość czasu – odpowiada. – To jest olbrzymia odpowiedzialność za ludzi. No i nie jest to łatwa praca, jakby się mogło wydawać. To często kawał fizycznej roboty. To nie jest tak, iż stawiam żagle w górę, płynę i nic mnie nie obchodzi. Muszę to wszystko zorganizować, chociażby wycieczki po lądzie. Muszę się umawiać z moimi lokalnymi przyjaciółmi, którzy przywożą ryby, żebym mógł zrobić turystom kolację. I tak jak wszędzie, żeby utrzymać firmę, trzeba się rozwijać. Dlatego też jest co robić.

Jest i ta druga strona, ta lepsza.

– Na wodzie jestem więcej niż zawodowym marynarzem – wyjaśnia. – Oni pływając na statkach transportowych cargo, czy prywatnych jachtach mają wprawdzie długie urlopy. Ale ja mam swoją firmę. Pracuję więcej, ale sam sobie jestem panem.

Czy w tej sytuacji można chcieć zejść na ląd?

– Uwielbiam czas na lądzie. Nie mam czegoś takiego, iż od razu chciałbym uciec na morze – podkreśla. – Może dlatego, iż ostatnimi laty byłem łącznie dwa miesiące na lądzie. A jak wiem, iż za miesiąc wracam na wodę, to w domu w Strzelcach Opolskich nasycam się każdym dniem z dziećmi.

Potem powrót. I rutyna, bo większość wycieczkowych rejsów jest po tych samych trasach.

– A jak się zrobi pięćdziesiąty taki rejs, to zaczyna być nużące – przyznaje. – Więc czasem muszę wypłynąć w taki rejs, żeby się spełniać. Nowe destynacje człowieka napędzają. To wtedy zyskuję siłę na inne rzeczy.

Na taki rejs trzeba odpowiednio dobrać załogę. Popłynął tak na Azory, a w niedługiej perspektywie wybierze się na Wyspy Zielonego Przylądka. No i nęci go afrykańskie wybrzeże.

– Mam również w planie powrót na wody lodowe. Za tymi zimnymi miejscami tęsknię – przyznaje. – Chilijskie fiordy, chilijska część Ziemi Ognistej…

I przede wszystkim Antarktyda, gdzie już wielokrotnie bywał. O tej części świata mówi, iż jest naprawdę dzika, cicha. Za to właśnie ją uwielbia.

– Antarktyda dostępna jest tylko wodą, tam nie ma lotów rejsowych – opowiada. – A są tam nieprawdopodobne i nie do końca poznane góry, po których można się wspinać. Zachwycające są tam zwierzęta: pingwiny, wieloryby, słonie morskie. I chciałbym wrócić na Grenlandię. Jeszcze nie wiem, jakim jachtem. Ale się tam wybiorę.

Żeby żyć z dziećmi na wodzie, trzeba mieć pieniądze

Tomek miał 14 lat, kiedy zakochał się w żeglowaniu.

– Już wtedy stwierdziłem, iż praca za biurkiem nie jest dla mnie. Że muszę pływać pod żaglami – opowiada.

Ale żeby mieć katamaran czarterowy, taki, jak jego „Bajka”, trzeba na to minimum 500 tysięcy euro.

– Oczywiście, można żeglować tanio na małej łódce. Natomiast gdy się chce mieć wygody na wodzie, takie, jak w domu, to ma swoją cenę – dodaje.

Tomasz Łopata mówi, iż życie na wodzie z dziećmi są możliwe, ale słono kosztują.

Nie planuje stałego przejścia na ląd. Raczej stworzy, jak mówi, dom na wodzie. Tak, jak wiele pływających rodzin z dziećmi. Póki co, każdego dnia, dzięki satelitom Starlink, ze środka oceanu widzi w Strzelcach Opolskich swoje córeczki, o których często opowiada.

– Dużo ludzi wychowuje dzieci na jachtach. Widziałem małżeństwo z Francji, które było z dziećmi na Antarktydzie. Bo dla ludzi, którzy pływają, to żadne halo – opowiada.

– Mimo to żeby żyć z dziećmi na wodzie, trzeba mieć pieniądze. Jeżeli ktoś ma pracę zdalną, jest na przykład programistą, to spokojnie można żyć na morzu. Jedni siedzą w biurze, inni w salonie na jachcie. Teraz przy zdalnej pracy przecież coraz więcej ludzi żyje po swojemu. Jednak trzeba mieć duże fundusze, żeby dzieciom stworzyć na wodzie warunki domowe.

Justyna Sterowała, Tomasz reanimował

Na pierwszy rejs, po Bałtyku, wypłynął po maturze. W tamtym czasie zaczął studiować rehabilitację na AWF. Jak się okazało wiedza medyczna przydała się na wodzie.

– Szczególnie w dzikich rejonach świata. Dlatego musiałem pogłębić wiedzę farmakologiczną i niefarmakologiczną, żeby zapewnić bezpieczeństwo załodze i pasażerom, zanim dopłynie się do najbliższego portu – mówi.

Przed kupnem katamaranu „Bajka” przez dziewięć lat żeglował jako członek załogi i wicekapitan po wodach Antarktyki na jachcie „Selma”.

– Tam, żeby się dostać do najbliższego szpitala, potrzebowałem dwóch, czasem trzech dni – opowiada. – Właśnie wtedy ta wiedza medyczna szczególnie mi się przydała.

Podczas rejsu wokół przylądka Horn i kanałami Patagonii zachorował załogant, taki w wieku 70 plus, Bruno Salcewicz. Jak mówi o nim Tomasz, świetny facet, żeglarz, marynarz, dobrze znany w ich środowisku.

– Bruno prawie by nam „zszedł” na pokładzie. Wszystko zaczęło się od niewinnego kataru. Potem rozwinęło się zapalenie płuc. Wtedy przyznał, iż ma ciężką chorobę serca. A na takie rejsy mogą wypływać osoby, które mają zaświadczenie od lekarza o umiejętności pływania i braku chorób.

A stary wilk morski zataił swoją chorobę…

Wtedy Tomek podejmował trudną decyzję, czy wzywać śmigłowiec, czy płynąć do najbliższego portu. A Chilijczycy mogli poderwać śmigłowiec tylko przez najbliższe półtorej godziny, bo zapadał zmierzch…

– Bałem się, iż akcja podnoszenia do śmigłowca mogłaby zabić Bruna. Żaden lekarz, z którym byłem na łączach przez telefon satelitarny, nie był w stanie powiedzieć, co będzie lepsze – opowiada.

Tomasz Łopata dotarł w wiele odległych zakątków świata.

Zdecydował, iż płyną do najbliższego portu.

W ciągu tych dziewięciu godzin trzy razy go reanimowałem. A był moment, myśleliśmy, iż umarł – mówi. – Moja żona nawigowała całą noc pełną parą przez fiordy chilijskie. Bo Justyna jest doskonałą żeglarką. W argentyńskim porcie czekała już karetka. Zaraz w porcie Bruna przejął od nas lekarz.

Bruno to wszystko przeżył. W związku z tym napisał choćby o tym książkę „Horn. Czy warto było”.

– Potem Bruno przepraszał załogę, iż zataił chorobę – dodaje Tomasz. – Na pokładzie podczas takiej wyprawy nie można myśleć tylko o sobie. A Bruno założył, iż jak zobaczy Horn, to może umierać.

Mamusia „na kotwicy”

Justyna, o której Tomek mówi, iż to najlepsza żeglarka, jaką zna, prosi, by nie pisać o niej kapitan, tylko skipper.

– To odpowiada rzeczywistości – tłumaczy Justyna. – U nas kapitan kojarzy się z mundurem i honorami. Zaś skipper prowadzi rejs prywatnymi jednostkami.

Kiedy rozmawiamy, przyznaje, iż w ogóle nie ma poczucia swojej wyjątkowości. To znaczy kobiety skippera wielokrotnie pływającej na Antarktydę. To stan pojawiający się u wielu kobiet, kiedy po wielkiej aktywności – w przypadku Justyny pływaniu po morzach i oceanach – nagle się zatrzymują. Ona od ponad trzech lat jest „na kotwicy” w Strzelcach Opolskich ze swoimi córeczkami.

– Mam „mamnezję” – śmieje się Justyna. – Weszłam w świat dzieci, wtedy niczego się nie pamięta. Bo są wyłącznie dzieci.

Czy tęskni za pływaniem?

– Okruuutnie! – przeciąga, podkreślając jak tęskni.

– Kiedy poznałam Tomka, byłam skipperem jachtów bezzałogowych. Doprowadzałam je do wskazanego miejsca – opowiada.

– A potem już pływałam z Tomkiem. Kiedy urodziło się pierwsze dziecko, to od trzeciego miesiąca pływało z nami. Ale zeszłam z córeczką na ląd, kiedy miała trzy lata. Ponieważ tak było dla niej lepiej. Potem urodziło się drugie dziecko…

– Dzieci to jest cudowne i satysfakcjonujące doświadczenie. Natomiast nie da się na razie powtórzyć świata, który miałam – dodaje Justyna.

Zaczęło się tak, iż po skończonej w Opolu pedagogice i polonistyce oraz krótkiej pracy w szkole wyjechała za granicę. Na Karaibach zajęła się obsługą techniczną jachtów.

– Mam 152 centymetry wzrostu, ważę niewiele, co okazało się niesamowitą zaletą. Dlatego, iż wchodziłam w ciasne miejsca, w które żaden technik nie wszedł. A to żeby coś naprawić albo sprawdzić. Mieszkałam na pokładzie, potrafiłam zająć się obsługą techniczną, więc pozwolono mi przeprowadzać jachty – opowiada.

Dlatego, kiedy poznała Tomka, zaczęli pływać na „Selmie” – do Chile, po Pacyfiku. Potem były rejsy na Antarktydę. Ona jedna na pokładzie i sami mężczyźni.

– Ludzi, których się poznaje na rejsach, to jest coś, czego się nie da powtórzyć na lądzie – mówi. – To są przyjaźnie na całe życie.

„Bieg po windę” w tropikach

A gdzie będą święta? Zobowiązania biznesowe sprawiają, iż Tomek zostaje na Karaibach.

– Będę na południu Martyniki. Ponieważ zaproszono mnie na międzynarodową Wigilię. Byłem już na bardzo różnych Wigiliach. Między innymi dwa razy w polskiej stacji antarktycznej i była to najbardziej polska Wigilia, jaką można sobie wyobrazić. Z naszymi potrawami. Bo tam żywność dostarczają z Polski – mówi.

Spędzał też Wigilię w Argentynie, na farmie, gdzie zaszlachtowano barana na święta.

– Na Wigilię była wołowina i baranina z grilla – mówi ze śmiechem. – Ale byli tam fantastyczni ludzie, których zawsze będę wspominał.

Tomasz Łopata podczas swoich podróży „przywozi” liczne znajomości, często na całe życie.

Dlatego też te najbardziej wyjątkowe Wigilie zawsze są w domu. Myśli też o tym, co blisko domu, o zbiórce w ramach akcji „Dyrektor Biega po Windę dla Swoich Dzieciaków”, którą rozkręcił też na Karaibach.

– W szkole specjalnej w Zawadzkiem, gdzie są dzieci z niepełnosprawnościami, trudno się żyje bez windy – wyjaśnia Tomasz. – Dlatego też dyrektor Artur Walkowiak, świetny działacz, świetny facet, żeby nagłośnić zbiórkę, codziennie biega 10 kilometrów. A ludzie wpłacają.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.

Idź do oryginalnego materiału