„Odszedł do kochanki, a wrócił… gdy byłam już szczęśliwa z innym”

newsempire24.com 1 tydzień temu

Zawsze bałam się rozwodu. choćby myśl o tym, iż moje małżeństwo może się rozpaść, wydawała mi się koszmarem, do którego nigdy się nie zbliżę. Wierzyłam całym sercem, iż między mną a mężem wszystko jest w porządku, iż jesteśmy parą, której nie złamią ani lata, ani codzienność, ani trudności. Mieliśmy cudowną córkę – Zosię, ja prowadziłam własne biuro architektoniczne w Poznaniu, on pracował jako pielęgniarz w prywatnej klinice. Żyliśmy spokojnie, stabilnie, jak mi się wydawało – szczęśliwie.

Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło.

Na początku myślałam, iż to tylko trudny okres w jego życiu. Adrian zaczął wracać do domu coraz później, tłumacząc się natłokiem obowiązków i ciężkimi dyżurami. Denerwował się drobiazgami, odmawiał wspólnych spacerów, nie słuchał, gdy mówiłam. A kiedy pewnego wieczoru, ze łzami w oczach, zapytałam, co się z nami dzieje, tylko westchnął: „Jestem zmęczony. Przeszkadzasz mi choćby w domu. Przestań się czepiać”.

Zamilkłam. Starałam się nie narzucać, sama wychodziłam na wieczorne spacery, jadłam kolacje w samotności. Wychodził o świcie, wracał po północy. Jakby był kimś obcym.

Moje serce podpowiadało: nie jest sam. Ale odpędzałam te myśli. Aż do dnia, kiedy usłyszałam rozmowę, która wszystko wyjaśniła.

Właśnie wróciłam z kolejnego spaceru, gdy dobiegł mnie jego głos z sypialni:

– Kochana, wszystko załatwię. Obiecuję, odejdę od niej. Tylko jeszcze chwilę poczekaj. Nie gniewaj się, Aniu… proszę, nie rozłączaj się…

Zamarłam. Potem weszłam do kuchni i rozpłakałam się. Coś we mnie eksplodowało. On choćby nie próbował się tłumaczyć. Po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Do niej. Do swojej „ukochanej”.

A ja zostałam. W pustym mieszkaniu, z fotografiami na ścianach, gdzie jeszcze byliśmy rodziną. Miesiące ciągnęły się jak wieczność. Nie mogłam jeść, spać, pracować. choćby Zosia, choć starała się mnie wspierać, nie była w stanie zapełnić tej pustki. Czasem klienci zapraszali mnie na kawę po spotkaniach, mówili miłe rzeczy – grzecznie odmawiałam. Wydawało mi się, iż już nigdy nikogo nie pokocham.

A potem pojawił się on – Marek. Dojrzały mężczyzna po pięćdziesiątce, pewny siebie, zadbany, o spokojnym głosie i uważnych oczach. Zamówił u nas projekt nowego biura. I nie potrafiłam mu odmówić. Ani w pracy, ani w rozmowach. A potem – ani w kolacjach, ani w spacerach, ani w dotyku.

Gdy biuro było gotowe, Marek zaprosił mnie na otwarcie. Był to wieczór pełen muzyki, śmiechu i lekkiego wina. Zostaliśmy sami do późna… A rano obudziłam się w jego ramionach. Po raz pierwszy od dawna nie czułam bólu. Czułam, iż jestem dla kogoś ważna. Prawdziwa, bez masek, bez „muszę”.

Nie był po prostu mężczyzną. Stał się moją podporą, powietrzem. Z nim znów oddychałam.

A kilka dni później spotkałam Adriana. Stał pod drzwiami mojego mieszkania. Tak samo wyglądał. Tylko w jego oczach była niepewność.

– Przepraszam, Aniu. Byłem idiotą. Ania… okazała się dzieckiem. Myślałem, iż potrzebuję nowego życia, a okazało się, iż tylko ty byłaś tym, co miałem prawdziwego.

Milczałam, patrząc na niego. Nie czułam już ani złości, ani bólu. Tylko zmęczenie. Bo teraz wiedziałam: szczęście nie polega na tym, by kogoś odzyskać. Tylko na tym, by odnaleźć siebie.

– Adrian, jest za późno. Mam już kogoś, z kim jestem szczęśliwa.

Odszedł. Sam. I wiedziałam, iż teraz to on boi się samotności. Tak jak kiedyś bałam się ja.

Wkrótce bierzemy ślub z Markiem. A potem wybierzemy się w podróż, o której marzyłam od młodości, ale nigdy nie miałam odwagi jej odbyć. Teraz mam i odwagę, i miłość.

Czasem los nas łamie, by dać nam szansę na nowy początek. Tylko nie z tymi, którzy nas zdradzili. Ale z tymi, którzy wybrali nas – choćby nie znając naszej boleści.

Idź do oryginalnego materiału