Dzisiaj, gdy wracam myślami do tamtego dnia, wciąż czuję ten sam dreszcz. Wszystko było takie zwyczajne – spieszyłem się na spotkanie, liczyły się tylko liczby, kontrakty, inwestorzy. Po śmierci Małgorzaty, mojej żony, mojego całego świata, jedynie praca trzymała mnie przy życiu.
Aż usłyszałem ten cichy głosik.
— Proszę pana… zabierzcie moją siostrę. Jest bardzo głodna…
Stanąłem jak wryty. Przede mną stał chłopiec, może siedmioletni, wychudzony, w znoszonym sweterku. W ramionach trzymał zawiniątko – malutką dziewczynkę owiniętą w wypłowiały kocyk. Dziecko cicho kwiliło, a on przyciskał je do siebie, jakby to uścinek miał uratować świat.
— Gdzie jest wasza mama? — spytałem, klękając przy nim.
— Powiedziała, iż wróci… ale już dwa dni jej nie ma — szepnął. — Czekamy…
Chłopiec nazywał się Bartek, dziewczynka – Zosia. Nie mieli nikogo. Żadnej kartki, żadnego adresu, tylko strach i pusty brzuch. Zaproponowałem, żeby zadzwonić na policję, powiadomić opiekę społeczną, kupić jedzenie. Ale gdy tylko wspomniałem o policji, Bartek wzdrygnął się.
— Proszę… nie oddawajcie nas… Zosię zabiorą…
Wtedy coś we mnie pękło. Coś, co zamarzło po stracie Małgorzaty.
Poszliśmy do najbliższej kawiarni. Bartek jadł łapczywie, patrząc na każdy kęs, jakby miał mu ktoś odebrać. Ja karmiłem Zosię mlekiem, które kupiłem w aptece. Po raz pierwszy od dawna poczułem, iż jestem komuś potrzebny. Nie jako biznesmen. Jako człowiek.
— Odwołaj wszystkie spotkania — rzuciłem krótko do telefonu, gdy dzwonił asystent.
Policja przyjechała szybko. Standardowe pytania, protokół. Ale gdy Bartek zaciśniętą piąstką chwycił mnie za dłoń i wyszeptał: — Nie oddacie nas, prawda? — odpowiedziałem bez zastanowienia:
— Nie oddam. Obiecuję.
Opiekę tymczasową załatwiła znajoma z ośrodka pomocy – pani Barbara Nowak. Powtarzałem sobie: „To tylko na chwilę, na czas, aż znajdą matkę”.
Zabrałem dzieci do swojego mieszkania. Bartek milczał, tylko mocniej przytulał Zosię. W ich oczach był strach – nie przede mną, tylko przed światem. Mieszkanie, dotąd ciche, teraz wypełniło się szmerami, płaczem, stukotem małych stóp. Bartek nucił Zosi kołysanki, te same, które kiedyś pewnie słyszał od mamy.
Ja się gubiłem – nie umiałem przewijać, zapominałem o godzinach karmienia. Ale Bartek pomagał. Robił to w milczeniu, bez narzekania. Tylko raz powiedział cicho:
— Nie chcę, żeby się bała.
Pewnej nocy Zosia płakała. Bartek wziął ją na ręce i zaczął śpiewać. Dziewczynka ucichła. Patrzyłem na to z ściśniętym gardłem.
— Świetnie sobie radzisz — powiedziałem.
— Musiałem się nauczyć — odparł, jakby mówił o czymś oczywistym.
Wtedy zadzwoniła pani Barbara.
— Znaleźliśmy ich matkę. Jest w ośrodku. Uzależnienie, ciężki stan. jeżeli wyjdzie z terapii – może odzyska prawa. jeżeli nie – dzieci trafią pod państwową opiekę. Albo… możesz zostać ich opiekunem.
Milczałem.
— Możesz ich adoptować. To twoja decyzja.
Tego wieczoru Bartek rysował w kącie. Nie bawił się. Nie oglądał bajek. W pewnej chwili spytał cicho:
— Znowu nas zabiorą?
Przysiadłem obok.
— Nie wiem… ale zrobię wszystko, żebyście byli bezpieczni.
— A jeżeli jednak? — w jego głosie zadrżało coś kruchego.
Przytuliłem go.
— Nie oddam. Obiecuję. Nigdy.
Następnego dnia zadzwoniłem do pani Barbary:
— Chcę ich adoptować.
Zaczęły się wizyty, rozmowy, dokumenty. Kupiłem dom pod Warszawą – z ogrodem, ciszą, przestrzenią. Bartek ożył. Biegał po trawie, piekł ciastka, czytał Zosi książki. Ja znów nauczyłem się śmiać.
Aż pewnego wieczoru, gdy nakrywałem Bartka kołdrą, usłyszałem:
— Dobranoc, tato…
— Dobranoc, synku — odpowiedziałem, walcząc z łzami.
Wiosną sąd zatwierdził adopcję. Podpis na papierze był tylko formalnością. Bo w moim sercu wszystko było jasne już wcześniej.
Pierwsze słowo Zosi – „tata” – stało się najpiękniejszym dźwiękiem, jaki słyszałem.
Nie planowałem być ojcem. Ale teraz nie wyobrażam sobie życia bez nich. A jeżeli ktoś spyta, kiedy zaczęło się moje nowe życie, odpowiem bez wahania:
— Od tamtego „Proszę pana…” na zatłoczonej ulicy.