**Dziennik Głównego, 15 maja 2024**
Goście przyjechali nagle. Halina skrzywiła się, syna ucieszyła bardzo, ale ta trzpiotka, co wokół Michała się kręci… A on? Rozpłaszczony jak naleśnik, oczy w słup, tfu.
— Mamo, cześć, przyjechaliśmy z Iwonką w gości!
— No widzę… — objęła syna, uśmiechając się kwaśno.
— Mamusiu… mamy radosną nowinę.
— Jakąże to?
— Złożyliśmy papiery, tadaaam!
— Ojej, a czemu tak wcześnie?
— Jak to wcześnie? Mamo, o co chodzi? Już rok jesteśmy razem, postanowiliśmy się pobrać.
— No cóż, skoro złożyliście, to złożyliście… Rozgośćcie się, ja muszę lecieć do sklepu, coś kupić.
Halina potrzebowała odetchnąć, pobyć sama. Jak to się stało, iż Miś, jej niedźwiadek, wyrósł, wyjechał do Wrocławia, żyje swoim życiem, pracuje, a teraz się żeni…
— Mamo, jaki sklep? Przywieźliśmy pełno jedzenia, wędlin, owoców, wszystkiego!
Halina usiadła, opuściwszy ręce z rezygnacją. Chciało jej się płakać, położyć na łóżku, zwinąć w kłębek jak dziecko. Ta „ważka” — tak nazywała narzeczoną syna — nie podobała się Halinie, choćby nie wiem co. Jakaś roztrzepana, a Michałowi przydałaby się spokojna dziewczyna, miejscowa.
Na przykład Ania Kowalska — jakaż to dobra dziewczyna! Cicha, gospodarna, skończyła księgowość, pracuje, do biblioteki chodzi, w szkole razem siedzieli… Czemu nie ją wziął za żonę? Mogliby mieszkać w mieście, przyjeżdżać, wnuki wozić. Kowalscy to porządni ludzie, z takimi się spokrewnić — to honor! A on co wymyślił? Jakąś „wrocławiankę” znalazł i chodzi z nią jak z wymalowaną torebką, tfu! Oczy by na to nie patrzyły.
Młodzi wyładowali zakupy: różne szynki, kiełbasy, sery, owoce… O rany, trzeba znaleźć miejsce w lodówce. Trzeba coś na jutro ugotować, sąsiadów i rodzinę zaprosić — tak wypada. Choć może i ślubu nie będzie, ale tradycja to tradycja.
— Mamo, pobiegniemy nad rzeczkę!
— Biegajcie, co wam będę…
Nad rzeczkę jej się zachciało, ta „wrocławska księżniczka”! Gdyby przyjechał sam, może i w ogródku by pomógł, ale z tą…
Cały dzień Halina kręciła się jak wiewiórka w kole. Nazajutrz ludzie mieli przyjść, trzeba było przygotować poczęstunek. Padła na łóżko, by odpocząć pięć minut… Aż tu nagle słyszy:
— Co wy robicie?!
— Mamo, kolację szykujemy, chcieliśmy pomóc.
— Kolację?! A dlaczegóż to na świętej zastawie?! Tam w szafce są miski, kubki! Henryk, czemu milczysz?!
— A co mam mówić? Dobrze robią. Ta zastawa tylko kurze zbiera.
— Oszaleliście?! O Jezu, choćby krysztalowe kieliszki i salaterki… Co się dzieje?!
— Mamo, co się dzieje? Zastawiamy stół, rodzinną kolację, a ty płaczesz o salaterki?
Halina machnęła ręką i wyszła, kątem oka widząc, jak ta „ważka” kraje przywiezione wędliny. „Oszczędzałam na specjalną okazję…” — pomyślała smutno.
— Mamo, przebierz się i chodź do stołu! — zawołał syn.
Wyszła… i o matko! Nowy obrus, kieliszki, porcelanowe talerze… Całe lata to stało, a oni wyciągnęli od razu! A Henryk? W nowej koszuli, spodniach od święta…
— Halina, no chodź już, świętujemy!
— Z… z jaką córką?! — syknęła przez zęby.
— Mamo, co ty?! — Michał wziął ją za ręce, ale wyrwała się, wybuchła: to jej dom, ona tu rządzi! Krzyczała o zastawie, o tym, iż chciała zachować przysmaki na specjalny dzień…
— Dość! — Henryk uderzył pięścią w stół. — Gdzie u mnie siedzi ten twój *specjalny dzień*? — Przesunął dłonią po gardle.
„Po co żyjemy jak dziady? Jemy z plastikowych misek, pijemy z zardzewiałych kubków, a w szafie trzy komplety porcelany! To nasz dom, Halina. Michał też ma prawo z tego korzystać.”
Halina stała jak wryta… A potem poszła i włożyła najlepszą sukienkę, złote kolczyki, pantofle.
Zajrzała ciotka Lucyna:
— O la Boga! Co się stało? Kto umarł?
— Tfu na ciebie, gaduło! — warknęła Halina. — Siadaj, Michał z… — omal nie powiedziała „z ważką” — z przyszłą żoną. Jedz, pij!
Staruszka cmoknęła:
— Jutro przyjdę odświętnie.
— Jutro? A dziś co obchodzicie?
— Po prostu kolacja, ciociu.
Lucyna gwałtownie wstała i pobiegła po wsi opowiadać, jak Henryk z Haliną oszaleli: jedzą z porcelany, piją z kryształu!
Kiedy poszli spać, wpadła teściowa Haliny.
— Co to ma znaczyć?! Kto wam pozwolił?!
— Wynocha, teściowo! Tu mój dom!
Nazajutrz cała wieś przyszła zobaczyć „buntowników”. Kobiety wyciągały odświętne obrusy, kieliszki…
— Jak to z kryształu lepiej smakuje! — chwalili się.
Wieczorami szli do kina, ubrani elegancko. choćby staruszki zaczęły nosić odświętne suknie.
— Henryk… a kiedy ten *specjalny dzień* miał nadejść? Żyjemy byle jak, śpimy byle na czym…
— Właśnie. Po co czekać?
— No… ale coś trzeba odłożyć, na wszelki wypadek…
— No, bez tego się nie obejdzie.
***
— Do diabła z tym! — krzyknęła Lucyna, wywracając kufer.
— Oszalałaś?! To mama robiła te firanki!
— A po co je robiła, stary dziadu?! Trzydzieści lat jej nie ma, a my wciąż czekamy!
— Lucynka… a spójrz, jakie koguty haftowane…
— A myślisz, iż nie wiem? Sama je wyszywałam! Pięćdziesiąt lat temu!
— Piękne…
— No właśnie. A teraz powieś je w oknie. Niech świat widzi.