No i mówię ci, w tej starej kamienicy na obrzeżach Łodzi unosił się dziwny zapach – niby świąteczny, ale coś w nim śmierdziało. Weronika jeszcze na klatce poczuła swąd, a po schodach lała się woda jakby ktoś całą windę zatopił. Wchodząc do mieszkania, rzuciła na półkę bukiet z firmowej imprezy, zrzuciła zdarte buty i włożyła kapcie, żałując iż nie wzięła kaloszy – podłoga wyglądała jak po powodzi. Z głębi mieszkania dobiegał przeraźliwy koci pisk pomieszany z syczeniem i zapachem spalenizny.
“Mietek, co tu się odpierdala?!” – krzyknęła Weronika, czując jak serce jej zamiera.
Mieczysław pojawił się w sekundę – w samych kalesonach, bosy, z twarzą upstrzoną sadzą i zadrapaniami, pod okiem fioletowy sińczyk. Na głowie miał ręcznik zawiązany jak turban u jakiegoś pijanego sułtana.
“Weroniu, już w domu?” – wybełkotał. “Myślałem, iż impreza firmowa, szefowa jesteś, do nocy będziesz…”
Weronika opadła na krzesło, załamując ręce.
“Gadaj, nieszczęśniku. Coś znowu nakombinował?”
“Słoneczko, nie denerwuj się…” – zaczął Mieczysław, ale głos mu drżał.
“Denerwowałam się, jak w latach 90. bandyci dług windowali” – odcięła Weronika. “Stresowałam się, gdy kryzys uderzył i firma o mało nie padła. Teraz już mnie nic nie rusza. Mów, co tu się stało?”
Mieczysław westchnął jak przed wyrokiem.
“Chciałem ci zrobić niespodziankę. Święto inne niż wszystkie. Sprzątałem, prałem, obiad robiłem. Wziąłem wolne, na targ poszedłem, kupiłem jagnięcinę. I wtedy wszystko się posypało.”
“Jagnięcina?” – spytała Weronika, przeczuwając podstęp.
“Nie, pralka” – przyznał. “Wsadziłem pranie, mięso do piekarnika, zacząłem sprzątać. I wtedy ten kot…”
“Żyje?!” – Weronika zerwała się, oczy jej błysnęły.
“Żyje, żyje! Tylko mokry. Przysięgam, jak włączałem pralkę, nie było go w środku! A potem… no, znalazł się w bębnie.”
“Jak?!” – Weronika zacisnęła pięści. “Jak kot miał się dostać do zamkniętej pralki?!”
“Nie wiem” – Mieczysław rozłożył ręce. “Przesączył się chyba.”
Weronika zamknęła oczy, walcząc z pokusą uduszenia męża.
“Kontynuuj, detektywie. I pokaż mi kota. Chcę sprawdzić, czy cały.”
“Eee, Weroniu, on tam…” – Mieczysław się zawahał. “Trzeba podejść.”
“Łapy ma wszystkie?” – głos Weroniki zlodowaciał.
Mieczysław potarł podrapaną twarz.
“Jeszcze jak! Tylko… unieruchomione tymczasowo. Dla bezpieczeństwa.”
“Dobra, lecimy dalej” – westchnęła Weronika, przygotowując się na najgorsze.
“No więc, kiedy kot się… eee, prał, poczułem swąd. Biegnę do kuchni, otwieram piekarnik – a tam istny ogień! Poparzyłem palce, mięso płonie, olej buchnął płomieniem. Włosy mi się zajęły, dym się wali, ja gaszę. A tu kot darł się jak opętany. Patrzę – jego ślepie świecą przez szybę pralki. Myślę: nie ma mowy, żeby tam było wygodnie. Wyłączyłem pralkę, ale drzwiczki się zacięły. Kot wrzeszczy, kuchenka płonie, ja się dusze. Łapię łom – i w końcu pralka puściła, ale woda się rozlała. Kot wyskoczył, ale jak zaczął uciekać, to jak tornado – wazy potłukł, tapety zdarł, firanki poszły w odstawkę, wino rozlał. Sąsiedzi z dołu walili w kaloryfer i grozili kastracją. Nie wiem, jemu czy mnie. Ale generalnie opanowałem sytuację!”
Weronika otarła łzy – nie wiedziała, czy ze śmiechu, czy z rozpaczy – i ruszyła w głąb mieszkania. Zniszczenia były monumentalne: potłuczone szkło, kałuże, zerwane tapety, woń spalenizny. Na grzejniku, z łapami przywiązanymi tasiemkami, wisiał kot Bryś, z pyskiem owiniętym w szalik. Żywy, ale wyraźnie w szoku. Weronika spojrzała na męża, a jej oczy stały się wąziutkie.
“Tłumacz się.”
“Wiesz, on nie chciał stać spokojnie” – jąkał się Mieczysław. “Był mokry, bałem się iż do twojego przyjścia nie wyschnie. Odwirować się nie dał, więc przywiązałem. A pysk zawinąłem, żeby nie darł ryja – sąsiedzi już grozili policją i księdzem egzorcystą.”
Weronika uwolniła Brysia, otarła go ręcznikiem z głowy Mietka i odwinęła mu pysk. Kot prychnął, ale przytulił się do niej.
“Ty świnio, Mietek” – powiedziała cicho. “Mógł się udusić. Chociaż po pralce i jemu, i mnie już nic nie straszne.”
Oparła się o kanapę, tuląc kota, i spojrzała na męża.
“Taak?”
“No co?” – Mieczysław spuścił głowę. “Mam się od razu wieszać, czy poczekać?”
“Gratulacje, cymbałku” – westchnęła Weronika. “Dzisiaj przecież Dzień Kobiet.”
Mieczysław rozpromieniał, pobiegł do pokoju i wrócił, chowając coś za plecami. Padł na kolana i uroczyście zaczął:
“Weroniu, światło moje. Trzydzieści lat razem, a ty taka sama – piękna, silna, cierpliwa. Najlepsza żona, matka i babcia. Z okazji Dnia Kobiet! Niech zawsze świecisz jak dziś.”
Podał jej pudełeczko z złotym pierścionkiem i bukiet róż – pognieciony, poharatany, ale wciąż żywy.
“Kwiaty były piękne, naprawdę” – dodał zawstydzony. “Ale Bryś… no, nie miał litości. Nie gniewaj się. Chciałem cię zaskoczyć.”
Weronika przyciągnęła jego głowę do kolan, wdychając zapach róż – przez cały czas pachniały, mimo wszystko.
“I zaskoczyłeś, moja męko. Tylko już nie kombinuj więcej, dobrze? Kwiatki wystarczą. Jeszcze jeden taki dzień – i kamienica się zawali. Sąsiedzi już szukają baby od odczyniania uroków. A ta pewnie też ma męża, który jej “niespodzianki” robi.”
Razem z Mietkiem i Brysiem zabrali się za sprzątanie mieszkania,I jeszcze długo tej nocy, gdy już pogodzili się z sąsiadami i naprawili największe szkody, Weronika uśmiechnęła się pod nosem, bo wiedziała jedno – życie z Mietkiem nigdy nie będzie nudne.