Dzisiaj obchodziłam swoje sześćdziesiąte urodziny, a mój syn z żoną choćby się nie pojawili. Dałam im mieszkanie, a teraz okazało się, iż to za mało.
Przygotowywałam się do tego dnia z wielką starannością. Planowałam menu, kupiłam najlepsze produkty, upiekłam ulubione potrawy mojej rodziny – gołąbki, pieczeń, kilka sałatek i oczywiście tort własnego wyrobu. Marzyłam, iż wszyscy zasiądziemy razem przy stole: dzieci, wnuki, bliscy.
Mieszkam w Warszawie z młodszą córką, Basią, która ma już trzydzieści lat, ale wciąż nie znalazła swojego szczęścia. Mój starszy syn, Krzysztof, ma czterdzieści lat, jest żonaty z Magdą, a ich córeczka, Zosia, to moja ukochana wnuczka.
Wszystkich uprzedziłam, iż przyjęcie będzie w sobotę – specjalnie wybrałam weekend, żeby nikomu nie przeszkadzać. Każdy obiecał przyjść. Wyobrażałam sobie, jak będziemy śmiać się przy stole, wspominać stare czasy.
Ale nikt się nie pojawił.
Dzwoniłam do Krzysztofa raz za razem – bez odpowiedzi. Z każdą minutą moje serce ściskało się boleśniej. Zamiast euforii i życzeń spędziłam wieczór w łzach. Patrzenie na zastawiony stół, na tort, który tak starannie dekorowałam, stało się nie do zniesienia. Całe to przygotowanie wydało mi się bezcelowe.
Basia cały czas była przy mnie, próbowała mnie pocieszyć. Gdyby nie ona, chyba bym się załamała.
Następnego ranka nie wytrzymałam. Spakowałam resztki jedzenia i pojechałam do syna. W głowie miałam tylko jedną myśl: może coś się stało?
Kiedy zapukałam do drzwi, otworzyła mi Magda. Była w dresie, niewyspana, a na jej twarzy nie było choćby cienia radości.
— Po co pani przyjechała? — rzuciła bez powitania.
Weszłam do środka. Krzysztof jeszcze spał. Po chwili pojawił się w kuchni, ponury, w milczeniu nastawił czajnik.
Nie owijałam w bawełnę:
— Dlaczego wczoraj nie przyszliście? Dlaczego choćby nie odebraliście telefonu?
Syn milczał. Zamiast niego odezwała się Magda. I jej słowa były dla mnie jak nóż w serce.
Oświadczyła, iż od lat żywi urazę – twierdziła, iż dałam im małe kawalerki, a sobie zostawiłam duże trzypokojowe mieszkanie. Że niby mają za mało miejsca, iż przez to nie mogą mieć drugiego dziecka.
Stałam jak wryta, nie wierząc własnym uszom.
Przed oczami przewinęły mi się wspomnienia. Po śmierci męża zostałam sama z dwójką dzieci. Rodzice pomogli mi kupić mieszkanie. Samotnie dźwigałam wszystko – naukę, zajęcia dodatkowe, choroby, bunt nastolatków. Gdy Krzysztof przyprowadził do domu Magdę, nie wyrzuciłam ich, ale zrobiłam wszystko, by mieli wygodnie: oddałam im jeden pokój, Basi drugi, sama zamieszkałam w przechodnim.
Kiedy urodziła się Zosia, prawie ja sama się nią zajmowałam – karmiłam, spacerowałam, budziłam się w nocy.
Potem zmarła teściowa, z którą prawie nie rozmawiałam. I niespodziewanie zostawiła mi w spadku zaniedbane mieszkanie. Wyremontowałam je za własne oszczędności i podarowałam synowi i jego żonie, żeby mieli swój kąt.
Myślałam, iż postąpiłam słusznie. Że dając im własne mieszkanie, dałam im wolność.
A teraz okazało się, iż zrobiłam za mało.
Wyszłam bez słowa pożegnania. Jechałam do domu z gulą w gardle. W uszach dźwięczały słowa Magdy. W sercu pulsował ból.
Jak to możliwe? Dlaczego dobroć jest traktowana jako coś oczywistego? Dlaczego najbliżsi potrafią zdenerwować i zlekceważyć wszystko, co dla nich zrobiłam?
Teraz wiele zrozumiałam.
Nie można całego życia tylko dawać, poświęcać się w nadziei na wdzięczność. Można jej nie doczekać.
Ludzie gwałtownie przyzwyczajają się do dobrego i zaczynają żądać więcej. A gdy nie dostaną tego, czego chcą – obwiniają innych.
Wieczorem usiadłam przy stole, gdzie wczoraj czekał tort. Nalając sobie herbaty, spojrzałam przez okno na cichą, jesienną Warszawę.
I nagle poczułam dziwną ulgę.
Już nikomu nic nie jestem winna.
Nie muszę się tłumaczyć.
Nie muszę udowadniać swojej miłości.
Nie muszę oddawać ostatnich sił w zamian za milczenie i urazy.
Teraz przyszła pora pomyśleć o sobie.
I zrobię to.