Dziś mija moje sześćdziesiąte urodziny, a ja siedzę przy stole zastawionym potrawami, które przygotowałam z myślą o najbliższych. Przez cały tydzień planowałam menu, kupowałam produkty, piekłam ciasta – piernik, sernik, makowiec. Marzyłam, iż ten dzień spędzę z dziećmi: z moją młodszą córką Kasią, która ma trzydzieści lat i wciąż jest sama, oraz starszym synem Jackiem, jego żoną Martą i ich córeczką Zosią.
Ale nikt nie przyszedł.
Dzwoniłam do Jacka – nie odebrał. Z każdą godziną czułam się coraz bardziej opuszczona. Zamiast śmiechu i rozmów – cisza. Zamiast toastów – łzy. Nie mogłam choćby usiąść do stołu. Pachniało pierogami, żurkiem, bigosem, a jednocześnie w domu było tak zimno, jakby ktoś otworzył wszystkie okna. Wieczorem rozpłakałam się jak dziecko. Kasia próbowała mnie pocieszyć, ale jej słowa nie docierały do mnie.
Następnego dnia wstałam wcześnie, spakowałam jedzenie i pojechałam do syna. Może coś się stało? Może mieli istotny powód?
Otworzyła mi Marta. Zmęczona, w szlafroku, choćby nie uśmiechnęła się.
– Po co pani przyszła? – zapytała obojętnie.
W środku coś we mnie pękło. Weszłam do środka. Jacek dopiero wstawał. Zaproponował herbatę, a ja, tłumiąc gniew, spytałam:
– Dlaczego nie przyszliście wczoraj? Dlaczego choćby nie zadzwoniliście?
Syn spuścił wzrok. Ale Marta natychmiast zaczęła mówić, jakby od dawna czekała na tę chwilę:
– Nie mieliśmy ochoty świętować. Mamy swoje problemy. Mieszkamy w tej maleńkiej kawalerce, którą nam pani „łaskawie” podarowała, a sama została w dużym mieszkaniu. Nie mamy miejsca, choćby nie myślimy o drugim dziecku. Pani oddała nam stary apartament, a sobie zostawiła lepszy.
Zamarłam. Jakby ktoś uderzył mnie w twarz.
Przypomniałam sobie, jak żyliśmy we trójkę w tym dużym mieszkaniu: ja, Jacek i Kasia. Jak mój mąż wyjechał za granicę i przepadł – bez listów, bez telefonów. Jak sama wychowywałam dzieci. Jak rodzice pomogli mi kupić to mieszkanie. Jak przez lata znosiłam ciasnotę, żeby syn miał swoje miejsce. Kiedy urodziła się Zosia, pomagałam, jak mogłam. A gdy teściowa zostawiła mi w spadku zaniedbane mieszkanko, zrobiłam remont i oddałam je Jackowi – żeby mieli własny dom.
A teraz słyszę, iż to za mało. Że powinnam była im dać więcej. Że to ja jestem winna.
Wracałam do domu z uczuciem, iż całe moje życie – noce spędzone na pracy, wyrzeczenia, poświęcenie – nikomu nie było potrzebne. Ludzie nie tylko zapominają o dobrych uczynkach. Zaczynają wierzyć, iż wszystko im się należy.
Dałam dzieciństwu najlepsze lata. Nie miałam życia dla siebie, rezygnowałam ze wszystkiego. A co otrzymałam w zamian? choćby z grzeczności nie przyszli na moje urodziny. Nie zadzwonili. Nie przeprosili. Byli zajęci własną goryczą – iż dostał „nie to mieszkanie”.
Wiecie, co jest najgorsze? Nie to, iż w tak ważnym dniu byłam sama. Tylko to, iż kochałam ich bardziej niż siebie. A im wciąż było mało. Nie chodziło o mieszkanie. Oni chcieli chyba po prostu wszystkiego.
Ten dzień nauczył mnie jednego: przestać czekać na wdzięczność. Zacząć stawiać siebie na pierwszym miejscu. I więcej nie poświęcać się dla tych, którzy tego nie doceniają.