Dzisiaj mija sześćdziesiąta rocznica moich urodzin, a mój syn z synową choćby się nie pojawili. Dałam im mieszkanie, a teraz okazuje się, iż to za mało.
Przygotowywałam się do tego dnia z wielką starannością. Przez tygodnie planowałam każdy szczegół: ułożyłam menu, zrobiłam zakupy, przygotowałam ulubione potrawy rodziny — gołąbki, pieczeń, różne sałatki, przekąski i oczywiście domowe ciasto. Marzyłam, iż wszyscy razem zrobią mi tę niespodziankę — córka, syn, wnuczka, cała rodzina przy jednym stole.
Mieszkam w Warszawie z młodszą córką, Kasią, która ma już trzydzieści lat, ale wciąż nie znalazła swojego szczęścia. Starszy syn, Marek, ma czterdzieści lat, od dawna jest żonaty z Kingą, i mają śliczną córeczkę, moją wnuczkę Zosię.
Wszystkich uprzedziłam, iż przyjęcie będzie w sobotę, żeby nikomu nie kolidowało z pracą. Wszyscy obiecali, iż przyjdą. Wyobrażałam sobie, jak siedzimy przy stole, śmiejemy się, wspominamy dawne czasy.
Ale nikt nie przyszedł.
Dzwoniłam do Marka raz za razem — bez odpowiedzi. Z każdą minutą bolało mnie serce coraz bardziej. Zamiast euforii i życzeń, spędziłam ten wieczór w płaczu. Nie mogłam patrzeć na zastawiony stół, na ciasto, które tak pieczołowicie dekorowałam. Wszystko wydawało się bez sensu.
Tylko Kasia została przy mnie, próbowała mnie pocieszyć. Gdyby nie ona, chyba bym się załamała.
Następnego ranka nie wytrzymałam. Zebrałam resztki jedzenia i pojechałam do syna. W głowie miałam tylko jedną myśl: czy coś się stało?
Otworzyła mi Kinga. Była w dresie, niewyspana, i choćby się nie uśmiechnęła.
— Po co pani przyjechała? — zapytała od progu.
Weszłam do środka. Marek jeszcze spał. Po chwili pojawił się w kuchni, posępny, w milczeniu nastawił czajnik.
Nie owijałam w bawełnę:
— Dlaczego wczoraj nie przyszliście? Dlaczego choćby nie odebraliście telefonu?
Syn milczał. Zamiast niego odezwała się Kinga. I jej słowa były dla mnie jak nóż w serce.
Powiedziała, iż od lat nosi w sobie żal: niby to dałam im małe kawalerie, a sama zatrzymałam duże trzypokojowe mieszkanie. Że w takim małym miejscu nie mogą wychować drugiego dziecka.
Stałam jak wryta, nie wierząc własnym uszom.
Przed oczami przesunęły się wspomnienia. Po śmierci męża zostałam sama z dwójką dzieci. Rodzice pomogli kupić trzypokojowe mieszkanie. Wychowałam je sama — nauka, zajęcia dodatkowe, choroby, bunt nastoletni. Gdy Marek przyprowadził do domu Kingę, nie wyrzuciłam ich, tylko oddałam im jeden pokój, Kasi drugi, a sama zamieszkałam w przechodnim.
Gdy siedem lat później urodziła się Zosia, to ja najczęściej się nią zajmowałam — karmiłam, wychodziłam na spacery, budziłam się w nocy.
Potem zmarła teściowa, z którą prawie nie utrzymywałam kontaktu. Nieoczekiwanie zostawiła mi w spadku zaniedbane mieszkanie w bloku. Wyremontowałam je za własne oszczędności i podarowałam Markowi i Kingi, żeby mieli własny dach nad głową.
Myślałam, iż postąpiłam słusznie. Że dając im mieszkanie, dałam im wolność.
A teraz wyszło na jaw, iż to za mało.
Wyszłam bez słowa. W drodze do domu czułam, jak ściska mnie w gardle. W uszach dźwięczały słowa Kingi. W sercu pulsował ból.
Jak to możliwe? Dlaczego dobroć jest traktowana jak obowiązek? Dlaczego najbliżsi potrafią zdradzić i zniszczyć wszystko, co dla nich zrobiłam?
Teraz wiele zrozumiałam.
Nie można całe życie tylko dawać, poświęcać się w nadziei na wdzięczność. Bo tej może nigdy nie być.
Ludzie gwałtownie przyzwyczajają się do dobrego i żądają coraz więcej. A gdy nie dostaną, obwiniają innych.
Wieczorem usiadłam przy stole, gdzie wczoraj stało ciasto. Nalałam sobie herbatę i spojrzałam przez okno na spokojną, jesienną Warszawę.
I nagle poczułam dziwną ulgę.
Już nikomu nic nie muszę.
Nie muszę się tłumaczyć.
Nie muszę udowadniać miłości.
Nie muszę dawać ostatnich sił w zamian za milczenie i urazy.
Nadszedł czas, by pomyśleć o sobie.
I zrobię to.