Na swoje sześćdziesięciolecie przygotowywałam się z całego serca i z niepokojem. Tydzień przed imprezą zaczęłam robić zakupy, planować menu, marzyłam, jak spędzę ten dzień wśród najbliższych. Pragnęłam ciepła, rodzinnej atmosfery, szczerych uśmiechów. Mieszkam z młodszą córką – Kasią, która ma już trzydzieści lat, ale wciąż nie wyszła za mąż. A poza tym mam starszego syna – Tomka, ma czterdzieści lat, od dawna jest żonaty i ma córeczkę.
Chciałam, żeby przy jednym stole zebrała się cała moja rodzina – Kasia, Tomek, jego żona Agata i wnuczka Zosia. Wszystko zorganizowałam – napichciłam ulubionych potraw: gołąbki, schab po domowemu, kilka sałatek, ciasta i oczywiście tort. Wcześniej wszystkim powiedziałam, iż świętujemy w sobotę, żeby nikt nie planował nic innego.
Ale w sobotę nikt się nie pojawił.
Dzwoniłam do syna – nie odbierał. Im bliżej wieczora, tym bardziej bolało mnie serce. Zamiast śmiechu i rozmów – cisza. Zamiast toastów – łzy. Nie mogłam choćby usiąść do stołu, nie mogłam patrzeć na tę pustkę. Całe mieszkanie pachniało jedzeniem – a jednocześnie przeszywał je zdradliwy chłód. Wieczorem po prostu rozpłakałam się jak dziecko. Kasia próbowała mnie pocieszyć, ale nie mogłam się uspokoić.
Następnego ranka nie wytrzymałam. Wstałam wcześnie, spakowałam do torby resztki jedzenia ze stołu i pojechałam do syna. Myślałam – może coś się stało, może mieli istotny powód.
Otworzyła mi Agata. Zaspana, w szlafroku. I bez cienia euforii zapytała:
– A po co pani przyszła?
W środku wszystko we mnie zamarło. Weszłam do środka. Tomek dopiero się budzył. Zaproponował herbatę, a ja, powstrzymując urazę, spytałam:
– Dlaczego wczoraj nie przyszliście? Dlaczego nie daliście znać? Dlaczego ignorowaliście moje telefony?
Syn opuścił wzrok, milczał. Ale Agata odezwała się. I z taką miną, jakby to wszystko w niej od dawna dojrzewało:
– adekwatnie nie chcieliśmy przychodzić. Nie mamy nastroju na świętowanie. Mamy problemy. Mamy… kawalerkę, którą nam pani „wspaniałomyślnie” podarowała. A sama zostałaś w trzypokojowym mieszkaniu. Na brakuje nam miejsca, choćby nie planujemy drugiego dziecka. Po prostu oddałaś nam starą ruderę, a sobie zostawiłaś co lepsze.
Zamarłam. Wydawało mi się, iż źle usłyszałam.
Przypomniałam sobie, jak żyliśmy we trójkę w tej trzypokojówce. Ja, Tomek i Kasia. Jak mój mąż wyjechał kiedyś za granicę i przepadł – bez listów, bez telefonów. Jak sama ciągnęłam dzieci. Jak rodzice pomogli mi kupić to mieszkanie, w którym teraz mieszkam. Jak przez siedem lat znosiłam ciasnotę, bo chciałam, żeby syn z żoną mieli swój kąt. Oni zajmowali jeden pokój, Kasia drugi, a ja żyłam w przechodnim. Kiedy urodziła się Zosia, opiekowałam się nią, jak tylko mogłam. A kiedy moja teściowa zmarła, zostawiając mi w spadku malutkie, zniszczone mieszkanie, zrobiłam tam remont i oddałam je synowi – żeby wreszcie żyli osobno.
I teraz, po latach, słyszę, iż moja ofiara była niewystarczająca.
Że podobno zostawiłam sobie „co lepsze”. Że oni są nieszczęśliwi. Że to moja wina.
Wracałam do domu z gulą w gardle. Jakby całe moje życie – wysiłek, nieprzespane noce, troska – były nikomu niepotrzebne. Ludzie nie tylko zapominają o dobru, które im się robi. Zaczynają myśleć, iż wszyscy im coś winni.
Straciłam najlepsze lata dla dzieci. Pracowałam bez wytchnienia, zrezygnowałam z własnego życia, z siebie. I co z tego? Na mój jubileusz nie przyszli choćby z grzeczności. Nie zadzwonili. Nie przeprosili. Byli zajęci swoją urazą – urazą o „nie to mieszkanie”.
Wiecie, nie jest najgorzej, iż zostałam sama w tak istotny dzień. Najgorzej jest to, iż kochałam swoją rodzinę bardziej niż siebie. A im było mało. Nie mieszkanie im było potrzebne. Oni, najwyraźniej, chcieli – wszystkiego.
Ten dzień nauczył mnie jednego: przestać oczekiwać wdzięczności. Nauczyć się stawiać siebie na pierwszym miejscu. I więcej nie poświęcać się dla tych, którzy tego nie doceniają.