„Mama oddała nam jedyne mieszkanie, a żona zamieniła moje życie w piekło” — jak zobaczyłem jej prawdziwe oblicze po ślubie
Nigdy nie byłem bogaty. Nie nosiłem markowych ubrań, nie jeździłem nowym autem. Wychowałem się w zwykłej robotniczej rodzinie w Łodzi. Tata zmarł, gdy byłem jeszcze nastolatkiem, i od tamtej chwili mama ciągnęła nas oboje na własnych barkach. Dnia sprzedawała warzywa na targowisku, nocami dorabiała sprzątaniem w pobliskim markecie. Wszystkie pieniądze szły na jedzenie, rachunki i—co najważniejsze—na moją edukację. Marzyła, bym miał inne życie. Jasne. Spokojne. Pełne sukcesów.
Na drugim roku studiów zakochałem się. Bez pamięci. Bez rozsądku. Miała na imię Weronika. Piękna, najpiękniejsza na całym wydziale. Wysoka, błyskotliwa, z taką pewnością siebie, iż kolana chłopakom się uginały. Zdobyła choćby tytuł „Miss Uniwersytetu” w tamtym roku.
Nie spodziewałem się, iż kiedykolwiek spojrzy w moją stronę. Ale pewnego dnia, na egzaminie z ekonomii, usiadła obok. Czuła się niepewnie, więc poprosiła o podpowiedź. Pomogłem. Potem—jeszcze raz. I jeszcze. Tak się to zaczęło. Pomagałem jej z referatami, pracami zaliczeniowymi, pisałem ściągi. Aż w końcu zaprosiła mnie do kina. Powiedziała, iż chce się odwdzięczyć. Nie wierzyłem w swoje szczęście.
Rok później oświadczyłem się. Weronika się zgodziła. Byłem pewien, iż to szczyt mojego szczęścia. Wydawało nam się, iż całe życie pozostało przed nami. Ale już wtedy zaczęły się pierwsze ostrzeżenia. Jej rodzice przyjęli mnie chłodno. Powiedzieli wprost, iż córka mogła znaleźć kogoś „bogatszego”. Milczałem. Przecież nie kochamy się dla pieniędzy, prawda?
Po ślubie nie mieliśmy własnego mieszkania. Wtedy moja biedna mama zaproponowała nam przeprowadzkę do lokalu, który niedawno odziedziczyła po ciotce. Sama wróciła do rodzinnej wsi, do starego domu, gdzie spędziła dzieciństwo. Powiedziała: „Już prawie sześćdziesiątka na karku, będzie mi tu spokojniej. A wy zaczniecie swoje życie w mieście.”
Weronika nie była zachwycona mieszkaniem, ale się zgodziła. Jej rodzice podarowali jej na ślub nowe, lśniące auto. To był prezent tylko dla niej—i nigdy nie zapominała mi o tym przypomnieć. Kiedy pewnego razu poprosiłem, żeby podwiozła mnie do mamy—zaledwie trzydzieści kilometrów—rzuciła zimno:
— Myślisz, iż jestem twoją taksówką? Chcesz—jedź pociągiem. Nie ruszę się do twojej dziury.
Od tamtej pory jeździłem sam. Raz w tygodniu, bez wyjątków. Przywoziłem jedzenie, leki, pomagałem w gospodarstwie. Mama nigdy nie prosiła. Ale wiedziałem, iż jest jej ciężko. Emerytury ledwo starczało.
Tymczasem Weronika nie odmawiała sobie niczego. Zakupy? Oczywiście. Imprezy z przyjaciółkami? Zawsze. Ale gdy prosiłem, żeby odwiedziła ze mną kuzyna albo przyszła na urodziny maminej przyjaciółki, wybuchała histerią. jeżeli nalegałem—noc spędzałem na podłodze, na materacu. Bez słowa wyjaśnienia.
Zaczęła oskarżać mnie, iż „za dużo wydaję na matkę”.
— Ożeniłeś się ze mną, czy z mamcią? Przestań jej rzucać pieniędze! Stara jest, niech siedzi cicho! — rzuciła pewnego wieczoru przy kolacji.
Patrzyłem na nią i nie poznawałem. Gdzie była ta czuła, radosna dziewczyna, z którą biegałem do kina i piłem kawę między wykładami? Jej miejsce zajęła zimna, wyrachowana kobieta, dla której wszystko liczyło się w kategoriach korzyści.
Kiedy wytłumaczyłem, iż mama jest chora, iż potrzebuje leków, iż bez mojej pomocy sobie nie poradzi—Weronika wstała i powiedziała:
— Albo wybierasz mnie, albo niech sama sobie radzi. Wyjdę—nie pożałuję.
Milczałem. Noc spędziłem na rozmyślaniach. Rano zawiozłem mamie zakupy, usiadW parku pod domem po raz pierwszy w życiu pozwoliłem łzom popłynąć, a wtedy zrozumiałem, iż prawdziwe szczęście nie wymaga wyboru między miłością a wdzięcznością.