Karmiciel zjedzony przez własną dobroć

polregion.pl 6 godzin temu

Witek – żywiciel, którego pożarła własna dobroć

Witek wrócił do domu zmęczony, jak zwykle. Pchnął drzwi kuchni – i zastygł jak posąg: matka zalana łzami.

– Mamo, co się stało? – zapytał z niepokojem.

Odpowiedzi nie było. Tylko cisza i spuszczone oczy.

Zza rogu wyszła babcia.

– A nie mówiłam ci, Lubo, nie mówiłam, jak to się skończy? – rzuciła z wyrzutem w stronę córki.

Witek miał wtedy czternaście lat. Właśnie tej nocy dorósł. Jego ojciec odszedł – do innej, tej „zawsze uśmiechniętej i pełnej życia”. Zostawił trójkę: Lubę, Witka i małą Lilę. Żadnych pieniędzy, żadnych alimentów. Tylko cień w drzwiach.

Babcia wprowadziła się następnego dnia i zaczęła dyrygować ich życiem. Matka płakała, babcia gderała, Witek starał się nie przeszkadzać. Wcześnie zrozumiał: dzieciństwo to luksus, na który nie może sobie pozwolić.

Najpierw pracował przy piekarni – ciocia Ulina ulitowała się nad chudym chłopakiem z oczami dorosłego. Dała mu herbatę, drożdżówkę, trochę złotówek. Tak zaczęła się droga Witka – z dzieciństwa w walkę o przetrwanie.

Uczył się, pracował, dorabiał. Do wojska go nie wzięli – pomogły znajomości Uliny. Stała się niemal rodziną: nie pieściła, nie litowała się, ale szanowała. Za siłę, za uczciwość, za ciche znoszenie trudów.

W wieku dwudziestu czterech lat Witek stał się mężczyzną. Prawdziwym. Lila dorosła – Witek był dla niej i bratem, i ojcem. Babcia, kiedyś surowa aż do krzyku, teraz odkładała mu najlepsze kąski.

Poznał miłość. Ożenił się. Wziął kredyt hipoteczny. Kupił żonie samochód. Pomagał siostrze. Zabierał mamę i babcię do siebie – bo jak inaczej? W końcu był „głową rodziny”.

Dzieci przyszły na świat. Pierwsze, potem drugie. Żona została w domu. Witek pracował. Bez weekendów, bez wytchnienia. Pieniędzy brakowało – brał dodatkowe zlecenia. Lato – wyjazd dla rodziny. Mama – do sanatorium. Siostra – na ślub. Siostrzeńcom – ubrania. Witek – na granicy wytrzymałości.

Gdy umarła babcia, choćby nie miał czasu się wypłakać. Trzeba było zawieźć mamę do lekarza. Żona była zmęczona, krzywiła się. Ale Witek ciągnął. Wszystkich. Bez skarg.

Aż pewnego dnia… Kupił sobie gitarę. Marzenie z dzieciństwa. Wrócił do domu. Żona prychnęła:

– Graty. Po co?

Syn zażądał pieniędzy. Na wyjazd. Witek zapytał:

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia jeden.

– Może więc czas zacząć samemu?

– Ale ja studiuję…

– Ja też studiowałem. I pracowałem od czternastu lat!

Drzwi zatrzasnęły się. Witek wyszedł. Wynajął mieszkanie na dobę. Złożył wniosek o urlop. Położył się i… pierwszy raz w życiu się wyspał.

Postanowił – od dzisiaj będzie żyć. Dla siebie. Choć trochę. Choć spróbuje.

Zadzwonił do żony:

– Jedziemy na wakacje? Gdzie chcesz. Może Śnieżkę, może Islandię.

– Po co?

– Żeby po prostu być. Razem. Jak ludzie.

– Nie. Nie mam czasu.

– No to żegnaj.

A w domu zaczęło się. „Witek to nikczemnik”, „porzucił”, „ja mu życie poświęciłam”. Znajomi kręcili głowami. „Jak mogłeś, Witek…”

A Witek? Stał na szczycie Śnieżki i oddychał. Po raz pierwszy naprawdę. Może faktycznie nikczemnik. A może… po prostu człowiek, który odważył się w końcu żyć dla siebie.

Idź do oryginalnego materiału