Cisza, jaką znamy

twojacena.pl 5 dni temu

Cicho, po prostu

Gdy Weronika powiedziała „mam dość milczenia”, nie krzyczała. Położyła łyżkę na stole, spojrzała przez okno i wyrzuciła te słowa – spokojnie, niemal zwyczajnie. Jakby mówiła „trzeba wynieść śmieci” albo „zapomniałam kupić mleko”. Bez dramatu, ale tak, iż w pokoju zrobiło się nagle głucho, jakby ktoś wyłączył dźwięk.

Marek oderwał wzrok od telefonu, ale nie od razu pojął, co się stał. Słyszał jej głos, ale znaczenie dotarło do niego z opóźnieniem, jak dźwięk spoza tafli wody. Spojrzał na nią, potem znowu na ekran – jakby między nimi była szyba, przez którą nic nie widać.

— O co ci chodzi?

— O nas. O to, jak żyjemy. W ciszy.

Nie odpowiedział. Znów wpatrzył się w ekran. Przemknęło mu przez myśl: „znowu”. Ale „znowu” nie było. Milczała długo. Bardzo długo. I wiedział o tym, ale udawał, iż nie zauważa. Wygodnie. Bez kłótni. Bez pauz. Tylko teraz ta pauza stała się wieczna.

Żyli razem siedem lat. Było wszystko: wyjazdy, awantury, głupie filmy, przyjaciele, remonty. Kłócili się o bzdury, godzili nocą w kuchni, dzielili tort na pół, mówili chórem głupoty. A potem – jakby ktoś wyciszył dźwięk. Nie od razu. Stopniowo. Najpierw przestali się słuchać. Potem – przestali się dogadywać. Przestali do siebie dzwonić w ciągu dnia. Później przestali pytać „jak tam”. W końcu po prostu żyli. Czysta kuchnia, włączony czajnik, rachunki na stole. Bez smaku. Bez powodu. Bez „my”.

— Nie słyszę siebie, Marek. — Wciąż patrzyła przez okno. — Jakbym tu nie istniała.

Chciał powiedzieć coś ważnego. Że słyszy. Że to nie tak. Że tylko jest zmęczony, tylko się zapętlił. Że kocha, tylko zapomniał języka. Ale słowa nie nadchodziły. Nie dlatego, iż nie kochał – ale dlatego, iż od dawna nie mówił na głos. I odzwyczaił się słuchać siebie.

Weronika wstała, postawiła kubek w zlewie. Potem założyła kurtkę. Wzięła klucze. Wyszła. Nie zatrzymywał jej. choćby nie wiedział, czy powinien. A to było najstraszniejsze. Nie jej kroki w stronę drzwi, nie zgrzyt zamka, ale to, jak łatwo to się stało. Bez krzyku. Bez „zostań”. Zbyt łatwo, jakby nie tracili nic ważnego.

Szła ulicą, a śnieg chrupał pod butami niczym w filmie. Ludzie wokół szli szybko, nikt na nikogo nie patrzył. Weronika zatrzymała się na światłach i pierwszy raz od dawna poczuła, iż jest na miejscu. Nie w sensie „gdzie trzeba”, ale po prostu – tu i teraz. Nie w przeszłości, nie w wyobrażeniach. To był dziwny, cichy spokój, jakby ciało w końcu dogoniło duszę.

Tego wieczoru nie poszła ani do przyjaciółki, ani do matki. Po prostu włóczyła się po mieście, skręcając tam, gdzie nogi poniosą. Wstąpiła do piekarni, gdzie kiedyś siedywali z Markiem. Kupiła sobie drożdżówkę z makiem. Usiadła przy oknie, nie rozbierając się. Pachniało cynamonem, wanilią i czymś dawno zapomnianym. I pierwszy raz od bardzo dawna nie miała ochoty niczego analizować, tłumaczyć, rozprawiać. Chciała po prostu przeżyć ten wieczór. Tylko dla siebie. Bez ról. Bez obserwatorów.

Marek napisał do niej po dwóch dniach. Bez patosu. Zwyczajnie: „Gdzie jesteś?”. Jakby przypadkiem, jakby nie z tęsknoty, a z przyzwyczajenia. Odpowiedziała: „Żyję”. Bez kropki. Bez emocji. Ot, tak. On nie napisał więcej. A ona nie czekała. Nie dlatego, iż nie chciała, ale dlatego, iż po raz pierwszy w życiu poczuła: można i nie czekać.

Minęły dwa tygodnie. Potem miesiąc. Wynajęła mieszkanie na obrzeżach, z dużymi oknami i widokiem na parking, gdzie o poranku krzyczały mewy. Zaczęła chodzić na poranne spacery – nie dlatego, iż trzeba, ale dlatego, iż ciało domagało się ruchu. Wyrobiła w sobie nawyk zapisywania w notesie trzech linijek dziennie. Nie o uczuciach. Po prostu – co widziała. Kto się uśmiechnął. Gdzie było cicho. Jakie ręce miała kasjerka. Czym pachniało w tramwaju. To był jej sposób, by być w chwili, gdzie wszystko działo się po raz pierwszy, bez nawyku, bez Marka.

Czasem myślała o Marku. Nie ze złością. Nie z tęsknotą. Po prostu – jak o człowieku, z którym kiedyś zgrała oddech. Z którym oglądali te same filmy, śmiali się z tych samych drobiazgów. A potem każdy zaczął patrzeć na swój ekran. Z którym było. Z którym stało się. I skończyło. Bez dramatu. Bez finału. Bez wielkich słów. Po prostu, jak bywa. Jak cichnie piosenka w pokoju, gdy nikt nie wciska „powtórz”. Cicho, po prostu.

Czasem nie potrzeba „wróć”, „zrozum”, „usłysz”. Czasem wystarczy przestać czekać, aż ktoś powie za ciebie. I zacząć mówić samemu. Choć niepewnie. Choć nie od razu. Ale na głos. Żeby znowu usłyszeć siebie. Żeby być.

Idź do oryginalnego materiału