Bohater pochłonięty przez własną dobroć

newskey24.com 7 godzin temu

Witek – żywiciel rodzony, którego zjadła własna dobroć

Witek wrócił do domu zmęczony, jak zawsze. Pchnął drzwi kuchni – i stanął jak wryty: mama zalana łzami.

– Mamo, co się stało? – zapytał z niepokojem.

Odpowiedzi nie było. Tylko cisza i spuszczone oczy.

Zza rogu wysunęła się babcia.

– A nie mówiłam, Lubo, nie mówiłam, jak to się skończy! – rzuciła z wyrzutem w stronę córki.

Witek miał wtedy czternaście lat. To właśnie tej nocy dorósł. Jego ojciec odszedł – do innej, tej, która była „wyluzowana i na fali”. Zostawił troje: Lubę, Witka i małą Lilę. Ani grosza, ani alimentów. Tylko cień w progu.

Babcia wprowadziła się następnego dnia i zaczęła dyrygować ich życiem. Mama płakała, babcia gderała, Witek starał się nie przeszkadzać. Wcześnie zrozumiał: dzieciństwo to luksus, na który nie może sobie pozwolić.

Najpierw pracował w piekarni – ciocia Hania ulitowała się nad chudym chłopakiem z oczami dorosłego. Dała mu ciepłą herbatę, drożdżówkę i trochę złotówek. Tak zaczęła się droga Witka – z dzieciństwa w walkę o przetrwanie.

Uczył się, pracował, dorabiał. Do wojska nie poszedł – pomogły znajomości Hani. Stała się niemal rodziną: nie pieściła, nie litowała się, ale szanowała. Za siłę, za uczciwość, za ciche znoszenie trudów.

Do dwudziestu czterech Witek stał się mężczyzną. Prawdziwym. Lila dorosła – Witek był jej i bratem, i ojcem. Babcia, kiedyś surowa aż do krzyku, teraz podkładała mu najlepsze kąski.

Poznał miłość. Ożenił się. Wziął kredyt hipoteczny. Kupił żonie samochód. Pomagał siostrze. Mamę z babcią zabrał do siebie – no bo jak inaczej? W końcu był „głową rodziny”.

Dzieci się urodziły. Jedno, potem drugie. Żona została w domu. Witek pracował. Bez weekendów, bez odpoczynku. Pieniędzy brakowało – dorabiał. Lato – wyjazd dla rodziny. Mama – do sanatorium. Siostrze – na wesele. Siostrzeńcom – ubrania. Witek – na granicy wytrzymałości.

Gdy babcia umarła, choćby nie zdążył zapłakać. Trzeba było zawieźć mamę do lekarza. Żona była zmęczona, marszczyła brwi. Ale Witek ciągnął. Wszystkich. Bez narzekania.

Aż pewnego dnia… Kupił sobie gitarę. Marzenie z dzieciństwa. Wrócił do domu. Żona prychnęła:

– Rupiecie. Po co?

Syn zażądał pieniędzy. Na wyjazd. Witek zapytał:

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia jeden.

– To może już czas na swoje?

– Ja się przecież uczę…

– Ja też się uczyłem. I pracowałem od czternastu lat!

Drzwi zatrzasnęły się. Witek wyszedł. Wynajął mieszkanie na dobę. Napisał podanie o urlop. Położył się i… po raz pierwszy w życiu się wyspał.

Postanowił – teraz będzie żył. Sobie. Choć trochę. Choć spróbuje.

Zadzwonił do żony:

– Jedziemy na wakacje? Gdzie chcesz. Chcesz – na Rysy, chcesz – do Islandii.

– Po co?

– Żeby po prostu pobyć. Razem. Jak ludzie.

– Nie. Nie mam czasu.

– No to żegnaj.

A w domu zaczęło się. „Witek – łajdak”, „porzucił”, „ja mu życie dałam”. Znajomi kręcili głowami. „Jak tak można, Witek…”

A Witek? Stał na szczycie Rysów i oddychał. Po raz pierwszy naprawdę. Może i łajdak. A może… po prostu człowiek, który odważył się w końcu żyć dla siebie.

Idź do oryginalnego materiału