Zbawiciel

twojacena.pl 3 dni temu

**Dziennik**

Zostało może jeszcze sto kilometrów do domu, gdy reflektory mojego samochodu oświetliły czerwone auto stojące na poboczu z otwartą maską. Obok wymachiwał rękami jakiś chłopak. Zatrzymywać się nocą na pustej drodze to szczyt lekkomyślności, ale niebo na wschodzie już jaśniało przed świtem, a do celu było tak blisko. Stanisław zatrzymał auto i wysiadł. Nie zdążył zrobić choćby dwóch kroków, gdy potężny cios w tył głowy zwalił go z nóg.

Ocknął się, gdy czyjeś ręce przeszukiwały jego kieszenie. Spróbował się podnieść, ale czyjeś ciężkie ciało przygniotło go do ziemi. Napastników musiało być kilku, bo w bok walnęło go kopnięcie. Ból był tak ostry, iż zawył.

Od razu posypały się kolejne uderzenia. Stanisław skulił się, przyciskając kolana do klatki piersiowej, zasłaniając głowę rękami. Kopnięcie w żebra przeszyło go nie do wytrzymania i stracił przytomność.

Gdy się ocknął, usłyszał ciche skomlenie. Myślał, iż to on jęczy. Nikt już go nie bił. Poruszył się i wtedy mokry nos dotknął jego policzka. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą czujny pysk psa. Próbował wstać, ale ból w boku ścisnął mu płuca. „Złamane żebro” – zrozumiał. Myśli plątały się, jakby głowę miał wypchaną watą. Znów usłyszał skomlenie.

Kiedy ocknął się ponownie, poczuł, iż jedzie samochodem – warkot silnika, kołysanie na wybojach.

„Obudziłeś się. Już niedaleko do miasta, wytrzymaj, chłopcze” – usłyszał głos, ale nie mógł rozpoznać, czy był męski, czy kobiecy.

Nie miał siły otworzyć powiek. I nie chciał. Zmęczenie ciągnęło go w zapomnienie. Obudził go wstrząs. Teraz go gdzieś niesiono. Otworzył oczy i od razu przymknął je od ostrego światła. Czoło rozpierał ból.

„Wraca do siebie” – tym razem rozpoznał dźwięczny kobiecy głos.

Znowu uchylił powieki. W migotaniu świateł majaczyła czyjaś twarz. Zawroty głowy i mdłości. Nagle ruch ustał. Ktoś pochylił się nad nim – starszy mężczyzna o siwej, spiczastej brodzie.

„Jak się nazywasz, młody człowieku? Pamiętasz, co się stało?” – Głos brzmiał, jakby dochodził z oddali.

„Stanisław Nowak. Zaatakowali mnie…” Wargi ledwo słuchały, ale zrozumieli.

„Tak. Dostate ci się porządnie.”

„Samochód…” – wykrztusił, każdy oddech przypominał cios nożem.

„Nigdzie nie było żadnego auta. Tylko pies. On cię uratował. Odpocznij, lepiej się prześpij” – powiedział staruszek, a Stanisław natychmiast zasnął.

Gdy się obudził, głowa bolała mniej, myśli były wyraźniejsze. Słyszał stłumione rozmowy.

„Ocknął się. To dobrze. Słyszysz mnie? Jestem kapitan Kowalski z policji. Możesz mówić? Muszę zadać ci kilka pytań.”

Stanisław odpowiedział, opowiedział o zatrzymaniu się na drodze, o tym, jak go pobili, podał numer rejestracyjny auta…

„To twój pies?”

„Nie mam psa” – odparł zdziwiony.

„Kierowca, który wezwał karetkę, mówił, iż pies wyskoczył z lasu, rzucił się pod koła. Zatrzymał się, a zwierzę zaprowadziło go do wąwozu, gdzie leżałeś. Z drogi nie było cię widać. Gdyby nie ten pies, przez cały czas byś tam leżał. Podpisz tutaj.” – Podsunięto mu papier, wcisnęli długopis w dłoń. Podpisał i opadł na poduszkę.

„Co ze mną?” – szepnął.

„Żyjesz, to najważniejsze. Dwa złamane żebra, rozbita głowa, siniaki i otarcia.”

„Już wystarczy. Jest zmęczony. Wróćcie jutro” – usłyszał znajomy głos. I rzeczywiście, poczuł straszliwe wyczerpanie. Zasnął ponownie.

Obudził się w ciemności. Na suficie tańczyły cienie liści. Od tego widoku znów zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy, ale myśli były już jasne. Przypomniał sobie tę drogę…

Następnego ranka obudził się przy świetle słonecznym wpadającym przez okno, przy dźwiękach śpiewu ptaków. Człowiek powoli wracał do siebie.

„No i dobrze. Dasz radę wstać?” – zapytał lekarz z tą samą charakterystyczną brodą.

„Tak.”

„Pomogę ci. Ostrożnie.” – Podparł go pod łokieć, pomógł usiąść. – „Nie spiesz się. Głowa nie kręci się? To spróbuj powoli opuścić nogi. Dobrze.”

Pokój przestał się ruszać. Mała sala z bladoniebieskimi ścianami, szafka nocna. Lekarz w białym kitlu przypominał z powodu tej brody świętego Mikołaja. Klatkę piersiową ściskały bandaże, ale ból już nie dokuczał.

„Dobrze. Następnym razem spróbujemy wstać” – uśmiechnął się zadowolony.

Stanisław rzeczywiście wstał. Z każdym krokiem wracał do sił. Podeszł do okna. Rozciągał się stąd szpitalny park z nielicznymi ławkami.

„Widzisz? Pod tym drzewem? Twój pies. Czeka na ciebie” – powiedziała pielęgniarka.

„Nie mam psa.”

„A myśleliśmy, iż twój. Próbowaliśmy go przegonić, ale nie odchodził. Całe dnie siedzi pod oknami. Przynosiliśmy mu resztki ze stołówki. Nie jadł przy nas, tylko gdy odchodziliśmy.”

Pies siedział pod drzewem, obserwując przechodniów. Stanisław nie mógł stać długo, wrócił do łóżka. Dopiero następnego dnia wyszedł na zewnątrz.

Pies go zobaczył, ale nie ruszył się. Czekał.

„To ty mnie uratowałeś? Dziękuję, przyjacielu.” – Poklepał go po głowie. Ogon dwa razy uderzył o ziemię.

Stanisław doszedł do ławki, usiadł. Pies przysiadł obok.

Tak siedzieli, grzejąc się w słońcu, aż pojawił się wczorajszy kapitan. Na widok mundurowca pies odskoczył, ale nie odszedł.

„Witam. Widzę, iż lepiej. Nie lubi nas” – kapitan wskazał głową psa.

Znowu były pytania o napad.

„Rozesłaliśmy listy gończe, ale na razie brak śladów twojego auta. Wyzdrowiej. Dam znać, jeżeli coś się znajdzie.”

Kapitan odszedł, a pies znów podszedł bliżej.

Następnego dnia Stanisław wyniósłStanisław pogłaskał psa po głowie i powiedział: „Chodź, Burek, czas wracać do domu”, a pies posłusznie poderwał się, gotowy do drogi, wiedząc, iż w końcu znalazł swojego człowieka.

Idź do oryginalnego materiału