Moje serce pęka z bólu i samotności. Mam dość walki w pojedynkę, podczas gdy moje dorosłe dzieci, dla których poświęciłam wszystko, choćby o mnie nie pamiętają. Postawiłam im ultimatum: albo zaczną mi pomagać, albo sprzedam cały majątek i wyjadę do domu opieki, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.
Z mężem, Stanisławem, poświęciliśmy życie naszym dzieciom — synowi Krzysztofowi i córce Jadwidze. Byli naszym szczęściem, długo wyczekiwanymi dziećmi, dla których odmawialiśmy sobie wszystkiego. Oszczędzaliśmy na sobie, by mieli najlepsze zabawki, ubrania, wykształcenie. Może rozpieszczaliśmy ich za bardzo, ale to było z bezgranicznej miłości, z pragnienia, by mieli to, czego nam brakowało w młodości.
Najlepsi korepetytorzy, renomowane uczelnie w Warszawie, wyjazdy za granicę — my ze Stanisławem płaciliśmy za wszystko. Dumna byłam z naszej rodziny, uważałam ją za wzór. Pracowaliśmy jak w ukropie, by dzieciom niczego nie brakowało, by ich życie było lepsze od naszego. Wierzyłam, iż będą nam wdzięczni.
Gdy Jadwiga wyszła za mąż i zaszła w ciążę, mój świat się zawalił: Stanisław zmarł nagle na zawał. Ledwo przeżyłam tę stratę — był moją podporą, moją drugą połową. Ale trzymałam się dla córki, wiedząc, iż potrzebuje mojego wsparcia. Oddałam Jadwidze mieszkanie w centrum Krakowa, które dostałam od rodziców. Kiedy Krzysztof się ożenił, przekazałam mu dwupokojowe mieszkanie po teściowej. Dzieci miały dach nad głową, ale nie śpieszyłam się z przepisywaniem nieruchomości na nich.
W zeszłym roku przeszłam na emeryturę. Już dawno powinnam to zrobić, ale zwlekałam do ostatniej chwili. Mając 74 lata, pracowałam lepiej niż niejedna młoda osoba, ale zdrowie zaczęło szwankować. Siły mnie opuszczały, a bóle stawów i serca stawały się nie do zniesienia. Czulam, jak życie wymyka mi się z rąk.
Mój najstarszy wnuk, Bartosz, już poszedł do szkoły, a Krzysztof niedawno został ojcem. Pomagałam z Bartoszem, gdy mogłam, ale drugiego wnuka nie miałam siły się zająć. I nikt mnie o to nie prosił. A sama już nie dawałam rady. Gdy dzwoniłam do dzieci i prosiłam o najmniejszą pomoc — przywieźć zakupy, pomóc w sprzątaniu — znajdowali tysiąc wymówek: praca, sprawy, zmęczenie.
Widywaliśmy się tylko od święta. Przez resztę czasu byłam sama, zmagając się z codziennością mimo osłabienia i bólu. Pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam się podnieść. Gdyby nie sąsiadka Halina, która wezwała pogotowie, umarłabym tam, na zimnej podłodze. W szpitalu czekałam na dzieci, ale tylko powiedzieli: “Mamo, jesteśmy w pracy, nie możemy”. Gdy przyszła pora wyjścia, poprosiłam Jadwigę, by mnie zabrała, ale odparła zimno: “Weź taksówkę, nie jesteś mała”.
Gdy tylko mnie wypisali, skontaktowałam się z lokalnym ośrodkiem pomocy społecznej. Poprosiłam o znalezienie dobrego domu opieki i sprawdzenie ceny. Miałam dość bycia ciężarem, dość obojętności. Chciałam żyć tam, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.
Gdy dzieci w końcu przyjechali, zebrałam całą odwagę i powiedziałam: “Albo zaczniecie mi pomagać, albo sprzedam mieszkania i wyjadę do domu opieki. Starczy mi pieniędzy”. Jadwiga wybuchnęła: “Szantażujesz nas? Chcesz zostawić nas bez dachu nad głową? Mamy kredyty, dzieci, problemy, a ty myślisz tylko o sobie!” Jej słowa ciąły jak nóż. Dałam im wszystko, a oni nie potrafią przynieść mi choćby szklanki wody?
Byłam zgnieciona ich reakcją, ale ich obojętność tylko umocniła moją decyzję. Nie proszę o wiele — tylko trochę troski, na którą zasłużyłam. Ale oni niczego nie zrozumieli. Nie chcę dogorywać w czterech ścianach, czując się niepotrzebna. Nie wiem, co będzie dalej, ale nie widzę innego wyjścia. Może to brzmieć jak groźba, ale to moja ostatnia szansa na godną starość.