Trzy dekady, w których razem budowaliśmy dom, wychowywaliśmy dzieci, przeżywaliśmy wzloty i upadki. Wierzyłam, iż po takim czasie nic nas nie rozdzieli. A jednak pewnego wieczoru usiadł przy stole, spojrzał mi prosto w oczy i wypowiedział słowa, których nigdy się nie spodziewałam:
– Chcę rozwodu. Potrzebuję wolności.
Myślałam, iż to żart. Przecież byliśmy na etapie, kiedy zaczyna się zbierać owoce wspólnego życia – dorosłe dzieci, wnuki w drodze, spłacony kredyt. On jednak powtarzał tylko jedno: wolność. Wolność od obowiązków, od rutyny, od mnie.
Przez pierwsze dni próbowałam zrozumieć. Może naprawdę poczuł się przytłoczony? Może starość go przeraziła? Aż w końcu prawda wyszła na jaw – ta jego „wolność” miała imię, długie nogi i głęboki dekolt.
Dowiedziałam się przypadkiem. Zobaczyłam wiadomości w jego telefonie, potem zdjęcia, których nie sposób było wytłumaczyć. To nie była wolność. To była młodsza kobieta, która uwierzyła mu, iż pozostało w stanie zaczynać życie od nowa.
Czułam się, jakby ktoś wyrwał ze mnie serce. Trzydzieści lat okazało się mniej warte niż obietnica kilku namiętnych chwil z kimś nowym. A ja zostałam sama – z ciszą w sypialni, ze wspomnieniami w albumach i pytaniem, czy naprawdę całe moje małżeństwo było tylko iluzją.
On odszedł, pewny siebie, myśląc, iż wygrał los na loterii. Ale ja wiem jedno: to, co nazywał wolnością, to tylko złudzenie. Prawdziwą cenę za tę decyzję przyjdzie mu jeszcze zapłacić.