Wyobrażałam sobie dom, w którym pachnie obiadem, a nie kontrolą. Spokojne poranki, nie szepty za plecami. Miłość – nie uwiązanie.
A mam… pokój.
Pokój z cienkimi ścianami, za którymi teściowa słyszy każde moje westchnienie. Pokój, z którego muszę wyjść „ładnie uśmiechnięta”, bo inaczej będą szepty, iż coś ze mną nie tak.
Na początku mówiłam sobie: to tylko chwilowo.
Że oszczędzamy. Że zbieramy na coś swojego. Że „rodzina to siła”.
Ale z czasem zrozumiałam, iż ta „chwilowość” jest pułapką. I iż nie mieszkam z rodziną. Ja tu żyję pod obserwacją.
Teściowa komentuje wszystko:
– Czemu tak długo śpisz?
– A zupę to gotuje się inaczej.
– Gdzie idziesz w tej bluzce?
Teść raz powiedział, iż kobieta powinna „siedzieć cicho, jeżeli mąż ją utrzymuje”. Nie zareagowałam. Mąż też nie.
A mąż?
Kiedy próbuję z nim rozmawiać o wyprowadzce, twarz mu tężeje.
– Chcesz ich zostawić na starość?!
– I co, mam płacić komuś obcemu za czynsz, skoro mamy dom?!
– Ty to zawsze dramatyzujesz, przecież ci krzywdy nie robią!
Nie rozumie. A może nie chce zrozumieć.
Bo jemu tu wygodnie.
Bo obiad sam się robi, pranie się samo składa, a on między dwoma kobietami króluje jak władca. Ja zaś jestem tu… dodatkiem. Przypadkiem. Gościem bez prawa głosu.
Nie czuję się żoną.
Czuję się rezydentką czyjegoś życia.
Kiedyś odważyłam się powiedzieć, iż chcę tylko odrobiny przestrzeni. Że duszę się. Że potrzebuję ciszy, w której nie słychać kroków teściowej o szóstej rano.
Wybuchnął. Krzyczał, iż go obrażam. Że „rodzina jest święta”.
A ja? Siedziałam w tym naszym pokoiku i po raz pierwszy bałam się własnego męża.
Nie fizycznie. Emocjonalnie. Bo zrozumiałam, iż dla niego nie jestem partnerką – jestem problemem do uciszenia.
Czasem myślę o spakowaniu torby. O ucieczce do byle jakiego wynajmu, gdzie nikt nie powie mi, jak mam się ubrać i kiedy ścielić łóżko. Gdzie poczuję, iż jestem człowiekiem, nie dodatkiem do tapczanu.
Ale potem patrzę na jego twarz. Na teściową przy kuchence. I znowu milknę.
Ale ile razy jeszcze?
Bo ta święta rodzina już dawno straciła świętość. A ja – już prawie straciłam siebie.