Słyszałem to wiele razy — nie zawsze wprost, ale wystarczająco wyraźnie, by bolało.
„Taki dobry chłopak, ale niczego się w życiu nie dorobił.”
„Miły, ale bez ambicji.”
„No cóż, przynajmniej ją kocha.”
To „przynajmniej” zawsze brzmiało jak policzek.
Kiedy ją poznałem, wiedziałem, iż nie pasuję do ich świata. Ona – z domu, gdzie wszystko pachniało elegancją, pieniędzmi i pozorami. Ja – z bloku, z podwórka, gdzie człowiek uczył się życia, a nie manier. Ona miała studia, podróże, znajomości. Ja miałem pracę na budowie i marzenie, żeby kiedyś mieć własny warsztat. Ale kochałem ją. Tak po prostu, bez planu, bez kalkulacji, bez strategii.
I ona też mnie kochała. Przynajmniej tak myślałem. Bo miłość to jedno, a codzienne patrzenie w oczy rodzicom, którzy cię nie akceptują — to zupełnie inna sprawa.
Na początku próbowałem im zaimponować. Pomagałem, naprawiałem, nosiłem torby, słuchałem tych wszystkich złośliwych uwag, które udawały żarty. Uśmiechałem się, choć w środku pękałem. Bo chciałem, żeby mnie polubili. Chciałem, żeby kiedyś ktoś z nich powiedział: „Wiesz co? Może nie bogaty, ale porządny chłop.” Nie doczekałem się.
Z każdym rokiem było gorzej. Komentarze przy stole. Szyderstwa przy rodzinnych spotkaniach. Ciche spojrzenia pełne pogardy, gdy mówiłem o swojej pracy.
A ona… milczała. Nigdy mnie nie broniła. Nigdy nie powiedziała im: „Dość.”
Mówiła tylko:
— Nie przejmuj się, oni tacy już są.
Tylko iż ja się przejmowałem. Bo każdego dnia traciłem wiarę w siebie. Bo zaczynałem wierzyć, iż może naprawdę jestem miernotą. Że może naprawdę ona zasługuje na więcej.
Najgorzej było w święta. Zawsze siadałem przy stole jak intruz. Patrzyli na mnie, jakbym był kimś, kogo trzeba tolerować, nie zapraszać. A ja jadłem w milczeniu, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, żeby nie pokazać, jak bardzo chciałbym po prostu wstać i wyjść.
A potem, pewnego dnia, usłyszałem ich rozmowę. Niechcący. Stali w kuchni, myśleli, iż śpię.
Jej matka powiedziała:
— Córciu, ty naprawdę chcesz tak żyć? Z nim? Przecież on cię nigdy nie podciągnie w górę.
A ona milczała. Nie zaprzeczyła. Nie broniła mnie. Tylko milczała.
Tego wieczoru siedziałem na kanapie długo po tym, jak poszła spać. Patrzyłem w sufit i myślałem o wszystkim, co robiłem, żeby udowodnić, iż jestem wystarczający. I zrozumiałem, iż nie da się być wystarczającym w oczach ludzi, którzy widzą tylko to, czego nie masz.
Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Nie dlatego, iż jej nie kocham. Tylko dlatego, iż nie umiem już patrzeć na siebie w lustrze bez poczucia, iż przegrałem. Bo jak długo można żyć z myślą, iż dla jedynej kobiety, która się liczy, zawsze będziesz kimś, kogo trzeba tłumaczyć, usprawiedliwiać, bronić?
Nie jestem zły człowiek. Nie piję, nie zdradzam, pracuję, staram się. Ale w tym domu nie ma dla mnie miejsca. Jest tylko cień po mężczyźnie, który kiedyś wierzył, iż miłość wystarczy.
A dziś wiem, iż nie zawsze wystarcza. Bo miłość może przetrwać wiele rzeczy — biedę, zmęczenie, różnice. Ale nie przetrwa wstydu. Nie wtedy, gdy ktoś codziennie przypomina ci, iż nie jesteś „dość dobry”.