Nazywam się Wanda Nowak, mam sześćdziesiąt dwa lata i od lat męczy mnie myśl, iż stałam się obca w życiu własnego syna. A to wszystko przez jego żonę – moją synową Martę – która robi wszystko, by wymazać mnie z ich rodziny. I wiecie, co jest najboleśniejsze? Nigdy nie zrobiłam jej nic złego. Ani słowa. Ani gestu. Ani wymówki. Tylko dobroć, życzliwość i szczerą chęć bycia blisko. A w zamian? Cisza. Chłód. Zamknięte drzwi.
Kiedy mój syn Krzysiek oznajmił, iż szykuje się do ślubu, naturalnie chciałam poznać jego wybrankę. Zawsze marzyłam, iż przyjmę żonę syna jak własną córkę – z sercem i szacunkiem. Ale Krzysiek tylko się zmieszał i odparł:
“Mamo, Marta jeszcze nie jest gotowa na spotkanie. Jest nieśmiała.”
Zrozumiałam to. Pomyślałam, iż może jest po prostu skromna. Ale gdy zbliżało się wesele, nie wytrzymałam. Powiedziałam wprost:
“Czy naprawdę zobaczę twoją przyszłą żonę dopiero na ślubie? Jak to możliwe? Przecież nie jestem jakąś obcą ciotką!”
W końcu, widocznie z trudem, Krzysiek namówił Martę na wizytę. Czekałam, bardzo się denerwując. Przygotowałam obiad, nakryłam do stołu, kupiłam kwiaty – żeby jakoś przełamać lody. A w odpowiedzi? Marta siedziała w milczeniu. Ani uśmiechu, ani spojrzenia, ani choćby “dziękuję”. Przez cały wieczór nie powiedziała więcej niż dziesięć słów. Jakby ją tu siłą przyprowadzono. Zrzuciłam to na stres, ale serce już mi się ścisnęło.
Po ślubie zamieszkali osobno. Brawo – wzięli kredyt, kupili dwupokojowe mieszkanie. Nie narzucałam się. Żyli sobie – i dobrze. A po półtora roku urodził się Staś. Moje słoneczko, ukochany wnuk.
Miała nadzieję, iż z chwilą, gdy Marta zostanie matką, zbliżymy się do siebie. Przecież żadna mężatka nie może być aż tak zimna. Ale stało się jeszcze gorzej. Teraz, gdy dzwonię i mówię, iż chcę wpaść, Marta odpowiada oschle:
“Nie będzie nas. Wyjeżdżamy.”
A potem Krzysiek mimochodem wspomina, iż cały dzień byli w domu. Więc wiem – po prostu mnie nie chcą.
Nie poddawałam się. Kupowałam Stasiowi zabawki, książki, ubrania. Przywoziłam owoce, ciastka, starałam się pomagać, dodać trochę ciepła. W końcu mają kredyt, trudności, Marta jest na macierzyńskim… Ale wszystko na próżno. Gdy przyjeżdżam, Marta choćby nie wita się jak człowiek. Po prostu wychodzi do drugiego pokoju i zamyka drzwi.
Siedzę w kuchni z synem i wnukiem. Pijemy herbatę, bawimy się, rozmawiamy. A ona? Jakby nas nie było. Jak można tak żyć? Przecież ja nigdy nie powiedziałam jej nic złego! Ani słowa krytyki. Wręcz przeciwnie – zawsze chwaliłam, pomagałam, nie narzucałam rad. Dlaczego więc jestem dla niej jak obca?
Może boi się, iż się wtrącę? Ale ja przecież taka nie jestem! Chciałam tylko być częścią ich rodziny, dzielić radości, pomagać w trudnościach. Co w tym złego?
Nie wiem już, jak się zachować. Nie chce mi się tam jeździć, ale nie widzieć Stasia – to rozpacz. Kocham mojego syna. Kocham jego rodzinę. Ale widocznie nie każdy potrzebuje tej miłości…
Mimo wszystko nie poddaję się. Wierzę, iż kiedyś Marta otworzy drzwi, wyjdzie do kuchni, usiądzie z nami przy stole i powie: “Wejdź, mamo Wando. Cieszymy się, iż jesteś.” Tylko czy doczekam tej chwili…
Dzisiaj zrozumiałam, iż czasem choćby najczystsze intencje rozbijają się o cudze lęki. Trzeba jednak trwać – dla tych, którzy naprawdę nas kochają.