„Synu, chcę wrócić do domu”: Jak córka wyrzuciła mnie z własnego mieszkania
Historia, której nie da się czytać bez łez. Zdrada ukochanej córki i ratunek, który przyszedł, gdy już prawie nie było nadziei.
Wiktor Stanisławowicz stał na balkonie starej pięciopiętrowej kamienicy w Warszawie i nerwowo palił papierosa. Dłonie mu drżały, a serce tłukło tak głośno, jakby chciało wyrwać się z piersi. Któż by pomyślał, iż w wieku siedemdziesięciu dwóch lat stanie się dla wszystkich tylko ciężarem? A przecież nie tak dawno miał dom, rodzinę, ukochaną żonę…
— Tato, znowu się mazgajisz? — wpadła do pokoju Bożena, jego jedyna córka. — Przecież tylko prosimy, żebyś oddał nam swój pokój. Wojtek i Krzysiek są już duzi, a śpią na rozkładanym łóżku. To niewygodne!
— Bożenka… — szepnął cicho Wiktor. — Dlaczego mam spędzić resztę życia w jakimś przytułku? Brak wam miejsca – wynajmijcie coś albo przeprowadźcie się do teściowej. Ja nie jestem tu intylny…
— Dziękuję, ojcze, wszystko jasne — trzasnęła drzwiami Bożena, zostawiając za sobą zapach perfum i gorycz.
Wiktor opadł na fotel, pogłaskał starego psa Burego i nagle poczuł, jak łzy napływają do oczu. Dawno nie płakał, ale teraz nie mógł się powstrzymać. Pięć lat już minęło, odkąd odeszła Halina… Spędzili razem czterdzieści lat, ramię w ramię, i nigdy by nie uwierzył, iż ich córka — ich Bożena — zdolna jest do takiego okrucieństwa…
Wychowywali ją z miłością, dawali wszystko, co najlepsze. A wyrosła na zimną i wyrachowaną.
— Dziadku, nie kochasz mnie i Krzyśka? — wbiegł ośmioletni Wojtek. — Mama mówi, iż jesteś skąpy! Nie chcesz nam oddać pokoju!
— Wnuczku, kto ci takie rzeczy mówi… — głos Wiktora zadrżał.
Zrozumiał: córka nastawiła dzieci przeciwko niemu. Starzec ciężko westchnął i wyszeptał:
— Dobrze. Pokój będzie wasz…
Bożena wpadła z błyszczącymi oczami.
— Tato, naprawdę? Dziękuję! Już wszystko załatwiłam — trafisz do wspaniałego domu opieki, przytulnego, z opieką medyczną. Burego też nie zostawimy, słowo!
Minęły zaledwie dwa dni. I oto Wiktor Stanisławowicz znalazł się w taniej placówce dla samotnych staruszków na obrzeżach stolicy. Zapach wilgoci, odpadający tynk, smutek w oczach sąsiadów. Żadnej „opieki” ani „komfortu”, jak obiecywała córka. Tylko zapomniane miejsce dla zapomnianych ludzi.
— Nowy? — zapytała sąsiadka z łóżka obok. — Jestem Wanda. Ciebie też rodzina się pozbyła?
— Tak — skinął głową Wiktor. — Córka. Chciała uwolnić pokój.
— Mnie dzieci nie dał Pan Bóg. Mieszkanie przepisałam na siostrzeńca… i oto jestem. Przynajmniej nie na ulicy.
Rozmawiali, wspominali przeszłość, tęsknili za bliskimi. Z czasem Wanda stała się jedynym światłem w życiu Wiktora. Spacerowali po szarym podwórku, grzali się w słońcu, trzymając za ręce, jak dwójka nastolatków, którym znów jest po dwadzieścia lat.
A córka nie pojawiła się ani razu. choćby nie odbierała telefonów. Wiktor chciał tylko wiedzieć — co z Burym? Czy żyje?
Pewnego dnia, przechadzając się po terenie, natknął się na dawnego sąsiada — Marka.
— Wiktor Stanisławowicz? Mówili, iż wyjechałeś na wieś! I Burego pewnie zabrałeś?
— Co? — głos mu zadrżał. — Co się stało z psem?
— Wyrzuciła go na ulicę. Zabrali go dobrzy ludzie. Złoty pies. A ona… podobno wynajmuje mieszkanie. Sama mieszka u teściowej. Co się z nią stało, Wiktorze? Jak mogła…
Wiktor zakrył twarz dłońmi i wyszeptał:
— Synu… Chcę wrócić do domu…
— Nie jesteś sam. Jestem prawnikiem. Pomogę. Powiedz tylko — czy się wypisałeś?
— Nie. Ale ona ma znajomości…
— Więc pakuj się. Rozwiążemy to!
Przed wyjściem Wiktor zajrzał do pokoju Wandy:
— Wandziu, nie płacz. Wrócę. Po ciebie też wrócę. Obiecuję.
— Po co ja ci, starucha… — szepnęła.
— Nie mów głupot. Jesteś mi potrzebna.
Gdy z prawnikiem dotarli do mieszkania, zastali nowy zamek. Marek zabrał się do działania. Okazało się, iż Bożena wynajęła mieszkanie lokatorom, sądząc, iż ojciec zniknie na zawsze. Ale dokumenty, które przygotowała, były nieważne. Sąd przywrócił Wiktorowi prawa.
— Dziękuję ci, synu… Ale boję się. Co jeszcze może wymyślić?
— Możesz sprzedać mieszkanie i dać jej część. Resztę zainwestujesz w domek na wsi. Cisza, spokój. Nikt już was nie tknie.
Po kilku miesiącach Wiktor Stanisławowicz wraz z Burym wprowadził się do drewnianego domku z ogrodem. Niedługo potem dołączyła do nich Wanda. Razem sadzili jabłonie, hodowali kury i każdego wieczoru trzymali się za ręce, patrząc w zachodzące słońce.
Tak, życie bywa okrutne. Ale dobro zawsze znajdzie drogę. choćby w najciemniejszą noc.