**LOKATOR**
Czterdziestoletni technolog, Jan Kowalski, opuścił żonę. Zostawił mieszkanie, cały dobytek, zabrał tylko starego malucha, który dostał po ojcu. Do niego wrzucił walizkę z osobistymi rzeczami.
Nie chciał zajmować się podziałem majątku: „Córka rośnie, niech to wszystko będzie dla niej”. Z żoną od dawna nie mieli porozumienia; ostatnio słyszał od niej tylko dwa słowa: „Daj pieniądze”. Jan oddawał pensję, premie, trzynastą pensję, a żonie wciąż ich brakowało. Zobowiązał się płacić alimenty co miesiąc i dodatkowo pomagać córce.
Pierwsze dni mieszkał u kolegi, potem dostał pokój w akademiku, a jako cennego specjalistę wpisano go na listę oczekujących na mieszkanie. Było to w latach 80. ubiegłego wieku – w tamtych czasach przydzielano je bezpłatnie.
Jan spędził dwa lata w akademiku, czekając, aż zakład wybuduje dziewięciopiętrowy blok. W końcu wezwano go do związków zawodowych:
„Jan Kowalski” – powiedział przewodniczący – „jesteś sam, należy ci się kawalerka, ale możemy ci dać dwupokojowe mieszkanie, choć małometrażowe. Jesteś świetnym fachowcem, więc bierz klucze”.
Jan był zaskoczony: „Dziękuję, cieszę się, iż wreszcie będę miał swoje miejsce”.
Miesiąc później spakował skromny dobytek – głównie książki techniczne – i ruszył maluchem pod nowy adres.
Winda jeszcze nie działała, więc wszedł na piąte piętro piechotą. Z bijącym sercem podszedł do drzwi z numerem 72, wyjął klucz… i okazało się, iż nie pasuje. Wtedy usłyszał szelest i szepty za drzwiami. Zaczęła się kołatać, ale nikt nie odpowiadał. Znalazł więc dozorcę, który otworzył. W środku stały porozrzucane paczki – ktoś już tam mieszkał. W przedpokoju spotkała go kobieta, patrząca ze strachem na dwóch mężczyzn.
„Nie wyprowadzę się i nie macie prawa nas wyrzucić – mam dzieci” – powiedziała.
Jan zobaczył dwóch chłopców, siedmio- i ośmiolatków, którzy też wyglądali na przestraszonych. Próbował wytłumaczyć, iż to jego mieszkanie, iż ma przydział, a ona zajęła je nielegalnie.
„Spróbuj tylko wyrzucić nas na ulicę, na mróz!” – krzyczała z rozpaczą.
Jan odszedł. W związkach zawodowych opowiedział całą sprawę. Okazało się, iż kobieta – wdowa – mieszkała w rozpadającym się baraku z garstką alkoholików. Zimą nie dało się go ogrzać. Uderzała do miejskiego urzędu, stała w kolejce, ale ciągle ją przepychano. W końcu, nie wytrzymując, wprowadziła się do nowego bloku.
„Wyrzucimy ją” – oznajmił przewodniczący. „Pozew, eksmisja – potrwa to trochę, ale musisz uzbroić się w cierpliwość”.
„A może da się to rozwiązać polubownie?” – zapytał Jan.
„Spróbuj z nią pogadać, ale wątpię. Te matki z dziećmi nie liczą się z prawem” – wzruszył ramionami.
Jan wrócił do mieszkania, chcąc przemówić kobiecie do rozsądku. Akurat naprawiano zamek.
„Porozmawiajmy spokojnie” – powiedział. „Zajęłaś cudze mieszkanie, prawo nie jest po twojej stronie”.
„A ty uważasz, iż sprawiedliwie dostałeś to mieszkanie?”
„Tak, pracuję w zakładzie dwadzieścia lat”.
„A ja mam dzieci i nie zamierzam z nimi zamarznąć w dziurawym baraku”.
„Rozumiem, ale dlaczego właśnie moje mieszkanie?”
„Tak wyszło. Tobie przecież dadzą nowe”.
Jan odszedł z niczym. Tymczasem sprawa eksmisji ruszyła. Odwiedzili ją urzędnicy, dali czas na wyprowadzkę.
Gdy Jan dowiedział się, iż kobieta wróci do lodowatego baraku, znów do niej poszedł. Zastał ją z płaczem, chłopcy przytulali się do matki.
„Musicie się wyprowadzić, bo ja też nie mam gdzie mieszkać”.
Kobieta ciężko westchnęła i usiadła.
„Dlaczego miasto wam nie pomaga?” – spytał Jan.
„Chodziłam, ale ten urzędnik tylko mnie odsyłał. Mówił: »Czekajcie«”.
„To pojedziemy teraz”.
Posłuchała. Zwykle nieśmiały Jan poczuł nagłą determinację. Wszedł do urzędu, prawie wparał się do gabinetu.
„Kobieta czeka na mieszkanie, a wy ją przepychacie. Może powołać komisję, by sprawdzić tę kolejkę?”
Urzędnik złagodniał, uśmiechnął się i obiecał, iż za dwa miesiące dostanie dwupokojowe mieszkanie w nowym bloku. Jan choćby zobaczył dokumenty.
„Jeśli nie dostanie, wrócę” – rzucił na odchodne.
W mieszkaniu kobieta zaczęła pakować rzeczy. „Wrócimy do baraku, i tak nam pan pomógł”.
„Słuchajcie – przerwał Jan. – Zajmijcie salon, ja będę w sypialni. Jak wasz dom będzie gotowy, się wyprowadzicie. I nie bójcie się – nie wezmę od was pieniędzy”.
Kobieta rozpłakała się z wdzięczności.
Jan pracował nad projektem, wracał późno. Zawsze czekała na niego kolacja. Rano przygotowywała śniadanie dla niego i chłopców. Chciał jej dawać pieniądze, ale odmawiała: „Chociaż tak się odwdzięczę”.
Pewnego wieczoru zadzwoniła była żona, która od trzech lat się nim nie interesowała.
„Nie bez powodu mówią, iż przygarnąłeś lokatorkę” – rzuciła od progu.
Jan wyprowadził ją za drzwi.
Lokatorka się speszyła, ale Jan uspokoił ją: „Żona i córka mają świetne mieszkanie”.
Wiosną kobieta dostała w końcu swoje mieszkanie. Jan pomógł jej się przeprowadzić. Żegnała się ze łzami: „Dziękuję, panie Janie, za dobre serce”.
Gdy ona urządzała nowy dom, Jan złamał nogę i trafił do szpitala. Odwiedzali go koledzy, córka. Potem przyszła ona, nieśmiało siadając na krześle.
„Przyniosłam panu obiad”.
Jan wziął ją za rękę: „Mieszkaliśmy razem, a nigdy nie zjedliśmy kolacji. Jak wyjdę, zapraszam do siebie”.
Pobrali się. Chłopcy zyskali ojca, ona – oddanego męża. Rok później urodził się kolejny syn, a oba mieszkania zamienili na większe. Jan wracał wieczorami do domu pełnego dzieci i ukochanej żony. I wszyscy byli szczęśliwi pod jednym dachem.
**Lekcja? Czasem życzliwość zmienia więcej niż twarde prawa.**