Niedawno ukochany oświadczył mi się, a ja z euforią przyjęłam pierścionek. Od razu zaczęłam planować ślub marzeń – taki, o jakim marzy każda dziewczyna od dziecka. Niestety moi rodzice gwałtownie sprowadzili mnie na ziemię, oznajmiając, iż nie zamierzają dołożyć ani złotówki do naszego wesela. Nie mogłam w to uwierzyć. Jestem ich jedyną córką – czy naprawdę nie zasługuję na to, żeby raz w życiu mieć coś wyjątkowego?
Moi rodzice są w dobrej sytuacji finansowej, ale według nich ślub to strata pieniędzy. Mają swoje powody – przede wszystkim nie akceptują mojego przyszłego męża. Prawdę mówiąc, nikogo by nie zaakceptowali. Mój tata miał chyba nadzieję, iż sam mi kiedyś wybierze męża… Ale czasy się zmieniły.
Ojciec uważa, iż zawód programisty to żart – bo według niego prawdziwy mężczyzna to taki, co buduje, kopie, robi coś fizycznego. Nie rozumie, iż dzisiejszy świat wygląda inaczej i iż ten zawód daje naprawdę dobre zarobki.
Najbardziej wkurzyło go to, iż od dawna mieszkamy razem. Dla niego to nie do przyjęcia. Ale przecież jesteśmy nowoczesnymi ludźmi – dziś to normalne. Mieszkamy razem dwa lata, wynajmujemy mieszkanie, żyjemy jak małżeństwo. Ale ojciec uważa, iż skoro już „i tak mieszkacie razem”, to nie ma sensu robić wesela – wystarczy się po cichu zarejestrować w urzędzie i po sprawie.
A ja marzę o ślubie: piękna suknia, restauracja, gołębie, DJ albo wodzirej. A rodzice? Uważają, iż to fanaberie. Mają ponad pięćdziesiątkę i twierdzą, iż „za ich czasów” robiło się przyjęcia w stołówce z papierowymi dekoracjami i kapelą.
Jestem jedyną córką (choć tata ma dzieci z pierwszego małżeństwa, ale z nimi prawie nie utrzymywał kontaktu) – naprawdę nie zasługuję na jeden dzień w życiu, który byłby tylko dla mnie?
Mogliby sfinansować całość bez problemu, ale powiedzieli, iż nie dorzucą choćby złotówki. O kredycie nie ma mowy – to byłby absurd: jeden dzień zabawy, a potem lata spłacania. Teściowie, choć mają niewiele, robią co mogą, by nas wesprzeć. Oczywiście i my dokładamy się jak możemy. Narzeczony kupił obrączki, zamówił suknię.
Ciocia mojego przyszłego męża pracuje w dobrej restauracji – dzięki temu mamy sporą zniżkę na przyjęcie. Ale i tak nie stać nas na więcej niż 20 osób. Zrezygnowaliśmy z luksusów – nie będzie limuzyny, gołębi, fotografa. Wodzirejem będzie młody chłopak, bez doświadczenia, ale obiecał, iż da radę.
Nie tak wyobrażałam sobie swój ślub. Rodziny mamy 12 osób, z nami będzie 14 – więc tylko 6–7 przyjaciół możemy zaprosić. Reszta się pewnie obrazi. Do ślubu zostały dwa tygodnie, a rodzice przez cały czas twardo obstają przy swoim. Najbardziej absurdalne w tym wszystkim jest to, że… planują przyjść na wesele! Serio? I nie wstyd im? choćby z teściami nie potrafią się dogadać – uważają ich za zbyt „zwyczajnych” i „niedopasowanych do naszej rodziny”.
Nie potrafię ich zrozumieć, nie mogę się uspokoić. A moja przyszła teściowa siada obok, przytula mnie i mówi: „Nic się nie martw, kochana, damy radę. Zabawimy się, zapłacimy – wszystko się ułoży”. Narzeczony mnie wspiera, pociesza, ale ja wiem, iż to wszystko jest niesprawiedliwe! Znajomi mówią: „Zrób wesele skromniejsze”. Ale ja nie tego chciałam, nie o tym marzyłam!
W końcu zdecydowaliśmy się zorganizować drugi dzień wesela – dla przyjaciół, u świadka na działce. Kto nie będzie miał żalu, ten przyjdzie. I w sumie większość znajomych rozumie naszą sytuację.
Szczerze? Najchętniej nie zapraszałabym moich rodziców wcale.