Zawsze wierzyłam, iż więzi rodzinne są czymś pięknym. Szczególnie gdy panuje w nich harmonia, wzajemne zrozumienie i gotowość do pomocy. Ale tylko do momentu, gdy jedna ze stron nie zaczyna traktować tej dobroci jak obowiązek, a wsparcie jak darmową usługę.
Z moim mężem Wiktorem stworzyliśmy silną, ustabilizowaną rodzinę. Jesteśmy razem od dziesięciu lat, wychowaliśmy dwójkę wspaniałych dzieci – Kacpra i Zuzię. Dopiero co spłaciliśmy kredyt za mieszkanie w Krakowie, a choćby dostaliśmy od dewelopera zniżkę za przedterminową spłatę. Życie wreszcie wydawało się płynąć spokojnie, przewidywalnie. Aż do dnia, gdy w naszym domu pojawiły się dwa małe tornado – siostrzeńcy mojego męża.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Jego młodsza siostra Kinga to kobieta o trudnym charakterze. Za sobą trzy nieudane małżeństwa, dwóch synów z różnych związków i niekończące się poszukiwania „prawdziwej miłości”. Po kolejnym rozwodzie stwierdziła, iż szczęście to mężczyzna, a dzieci… cóż, dzieci mogą poczekać. Wcześniej zostawiała je u teściowej, ale babcia już w podeszłym wieku, nie daje rady z dwoma rozbrykanymi chłopcami. Więc wzrok Kingi padł na nas.
„Agnieszka, no co ty, tylko na sobotę! Ja z Robertem (wtedy jej nowy adorator) idziemy do restauracji, obchodzimy rocznicę. Wieczorem odbiorę, słowo!”
Wtedy się nie sprzeciwiłam. Chłopcy dobrze dogadują się z naszymi dziećmi, bawią się, śmieją – niby nic złego. No cóż, jeden wieczór to nie tragedia. Tylko iż „wieczór” gwałtownie zamienił się w „do niedzieli”, potem w „zostawię w piątek, wpadnę w poniedziałek”, a ostatnią kroplą były dwa tygodnie, gdy Kinga wyleciała z nowym partnerem do Turcji, łapiąc „last minute” oczywiście bez dzieci.
„No co ty, Agnieszka, pomyśl, dwa tygodnie! Nakarmisz, wrzucisz parę koszulek do prania, jaka różnica? Oni u ciebie jak u siebie!”
Nie, Kingo. Nie jak u siebie. Mam swoje dzieci, które kocham, wychowuję, wkładam w nie serce i siłę. A ty zostawiasz swoje jak walizki w przechowalni i myślisz, iż to w porządku, bo „jesteśmy rodziną”.
Tak, w mieszkaniu jest miejsce. Ale fizycznie – jest nas sześcioro. I to nie po prostu sześć osób. To czwórka dzieci, każde z własnymi zachciankami, kaprysami, potrzebami. Hałasują, kłócą się, brudzą wszystko, co popadnie. Zorganizować pół godziny ciszy to niemal wyczyn. A ja, poza tym, muszę gotować, prać, sprawdzać lekcje, robić zakupy i jakoś nie zwariować.
Wiktor widział, jak się męczę. Starałam się trzymać fason, uśmiechać, nie wybuchać. Ale któregoś wieczoru po prostu usiadłam w kuchni i cicho zapłakałam ze zmęczenia. Wiktor podszedł, przytulił. Porozmawialiśmy. Spokojnie, bez krzyków. Powiedziałam, iż dłużej już tak nie dam rady. Że nie chcę być drugą matką jego siostrzeńcom. Że nie zamierzam zamieniać naszego domu w przystanek dla miłosnych przygód jego siostry.
„Niech przychodzi w gości. Z dziećmi – proszę bardzo. Niech się pobawią, spotkają. Ale mieszkać u nas tygodniami – koniec. Ja nie jestem niańką, a ty – nie jesteś dyżurnym opiekunem rodziny. My też mamy swoje życie, zmęczenie, granice.”
Zgodził się. Powiedział, iż rozumie. I obiecał, iż porozmawia z Kingą.
Teraz czekam. Z niepokojem, ale i nadzieją. Bo wiem, iż jego siostra nie będzie zachwycona. Przywykła, iż wszystko ma podane. Że wszyscy jej powinni. Że dzieci to wspólna odpowiedzialność, dopóki ona układa sobie życie osobiste.
Ale dość. Wychowywać to znaczy być przy dzieciach, a nie je odpychać. Nie mówię, iż cudze dzieci to obcy problem. Ale gdy latami ktoś inny zajmuje się twoimi – to nie pomoc, to obojętność.
Jestem zmęczona. Chcę odzyskać nasz dom. Naszą rodzinę. Nasze weekendy bez „tymczasowych lokatorów”. Mam nadzieję, iż Wiktor dotrzyma słowa. I iż Kinga wreszcie zrozumie: urodziłaś – sama wychowuj. A nie licz, iż ktoś zawsze podstawi ci plecy. Zwłaszcza gdy ty sama od nich ciągle odchodzisz.