Tylko jeszcze słowo piśnij, Halino Witoldówno, a powiem wam, co komu winniście i do końca życia będziecie jeść przez słomkę

twojacena.pl 2 dni temu

Jeszcze jedno słowo, Galina Witoldowna, a skończysz jeść przez słomkę do końca życia!
Smaczna, Kasiu, smaczna, nie mówię, iż nie. Ale za wodnista. Za mało wywaru, rozumiesz? Dużo płynu, ale brakuje duszy. Jakby buraki utopili w zabarwionej wodzie.
Głos Galiny Witoldowny, miękki i obłędnie słodki jak ciepły kisiel, wypełnił ciasną kuchenkę. Odsunęła od siebie talerz z niedojedzonym barszczem, a ten gest był wymowniejszy niż tysiąc słów. Wyrok został wydany. Katarzyna, stojąca przy zlewie, choćby się nie odwróciła. Wzięła gąbkę i zaczęła z chirurgiczną precyzją szorować niewidoczną plamkę na kuchence. Jej plecy były nieruchome, idealnie proste. Ani jeden mięsień nie drgnął na jej twarzy, gdy usłyszała ten wyrok, podany pod sosem troskliwej rady.
Bolesław, jej mąż i syn Galiny Witoldowny, siedział przy stole, odgradzając się od nich masywną porcelanową filiżanką. Głośno chrupał owsiane ciastko, popijał herbatą i sięgał po następne. Nie patrzył ani na matkę, ani na żonę. Jego wzrok był utkwiony w wazoniku z ciasteczkami, jakby to był najważniejszy obiekt we wszechświecie. Był w swojej strefie komfortu, w przytulnym kokonie z herbaty i cukru, a cichy werbalny ostrzał obok niego w ogóle go nie dotyczył. To były kobiece sprawy, a on się w nie nie mieszał.
Zaraz posprzątam, przejdziemy do salonu powiedziała Katarzyna równym, pozbawionym emocji głosem, nie odwracając głowy. Brzmiało to jak komunikat stewardessy o lądowaniu.
Zaczęła zbierać talerze. Ruchy miała oszczędne, niemal mechaniczne. Żadnego zbędnego gestu, żadnego przypadkowego dźwięku. Naczynia nie stukały, łyżki nie brzęczały. Układała je z taką precyzją, jakby wykonywała skomplikowany rytuał, którego naruszenie groziło katastrofą. Ta dźwięczna precyzja była jej jedyną obroną przed miękkim, trującym głosem teściowej.
Galina Witoldowna, usatysfakcjonowana efektem, podniosła się z krzesła i z królewską gracją przeszła do salonu. Nie usiadła na kanapie nie. Opadła w stare, głębokie foteliszcze z wysokimi podłokietnikami, które natychmiast przemieniło się w tron. Rozprostowała fałdy sukienki i zaczęła lustrować pokój. Jej bystre spojrzenie ślizgało się po półkach, kątach, powierzchniach mebli. To nie była zwykła obserwacja to była inspekcja.
Gdy Katarzyna i Bolesław weszli do pokoju, Galina Witoldowna zamyśliła się, patrząc gdzieś ponad ich głowami.
O, Bolku, spójrz tylko jej głos znów stał się pełen uniwersalnej mądrości. Wskazała eleganckim gestem na dużą fotografię w drewnianej ramie wiszącą na ścianie. Widzisz, na rogu? Kurz. Nie, to choćby nie kurz. To zaniedbanie. Gdy w domu mieszka dobra gospodyni, powietrze jest inne. Dzwoni od czystości. A tu jest zmęczone.
Bolesław posłusznie spojrzał na ramę, zmrużył oczy, jakby rzeczywiście próbował coś dostrzec, i niepewnie chrząknął, popijając herbatę. Nie zaprotestował, nie bronił. Po prostu przyjął do wiadomości. A Katarzyna zastygła na środku pokoju, trzymając w rękach pustą tacę. Patrzyła na męża, na jego obojętną twarz, potem na teściową, lśniącą na swoim improwizowanym tronie, i poczuła, jak lodowaty spokój, który tak starannie utrzymywała, zaczyna pękać.
To nie o kurz chodzi, Bolku. Kurz to tylko objaw.
Galina Witoldowna wypowiedziała to z głębokim, tragicznym westchnieniem, jakby dzieliła się nie codzienną obserwacją, a świętą wiedzą dostępną tylko wtajemniczonym. Poprawiła niewidzialną fałdę na sukience, jeszcze mocniej osadzając się w fotelu. Jej postawa, głos, cała jej istota promieniowały pewnością siebie. Nie była zwykłą gością w domu syna była strażniczką prawdy, ostatnią ostoją adekwatnego porządku w tym chaotycznym świecie.
Ja swojej teściowej, Annie Stanisławównie niech spoczywa w pokoju podkładałam termofor do nóg każdej nocy, choćby gdy nie prosiła. I nie z lęku, a z szacunku. Znałam swoje miejsce. Rozumiałam, iż to matka mojego męża, fundament rodu. A teraz? Młodzi myślą, iż rodzina to tylko wspólne mieszkanie dwojga ludzi. Partnerstwo, jak to nazywają. Co za ubogie słowo.
Katarzyna, która postawiła tacę na kuchennym blacie z nienaturalną, niemal pogrzebową precyzją, znieruchomiała w drzwiach. Oparła się ramieniem o futrynę, skrzyżowała ręce na piersi. Już nic nie robiła. Tylko patrzyła. Jej twarz stała się maską, ale oczy, lekko zwężone, śledziły scenę rozgrywającą się w jej salonie.
Bolesław, milczący do tej pory, powoli skinął głową, jakby potwierdzając słowa matki. Dopił herbatę, postawił pustą filiżankę na spodku i wstał.
Naleję sobie jeszcze powiedział zwyczajnie.
Minął Katarzynę, nie spojrzawszy na nią choćby przelotnie. Szedł leniwie, rozluźniony. Był ślepy i głuchy na napięcie, które zgęstniało w pokoju do tego stopnia, iż można je było kroić nożem. Po prostu szedł po kolejną porcję słodkiej herbaty, podczas gdy jego matka metodycznie, słowo po słowie, rozbierała jego żonę na części.
Katarzyna patrzyła mu w plecy. Nie słuchała już Galiny Witoldowny. Patrzyła na Bolesława. Na jego szerokie, uległe ramiona. Na to, jak beztrosko otwiera szafkę, wyjmuje paczkę ciastek, nasypuje sobie kolejną porcję. Był częścią tego przedstawienia. Nie tylko widzem drugoplanowym aktorem, którego milcząca obecność i potakujące skinienia legitymizowały wszystko, co mówiła jego matka. Każdy łyk herbaty był zgodą. Każde ciastko aprobatą.
Prawdziwa rodzina trzyma się hierarchii, porządku ciągnęła Galina Witoldowna, jej głos nabierał mocy, czując brak oporu. Mąż jest głową. Jego matka mądrością i doświadczeniem. A żona żona to szyja, ręce, to tyły. Ma dbać o dom nie tylko ścierką, ale i pokorą, uległością. Ma szanować teściową jak własną matkę, bo

Idź do oryginalnego materiału