Dziś był ten dzień. Znów. Ten sam, co tydzień, od trzech lat. A jednak dzisiaj coś pękło.
Jeszcze słowo, Halina Władysławówno, a będziesz jadła przez słomkę do końca życia przemknęło mi przez myśl, gdy stałam przy zlewie, ściskając ścierkę tak mocno, iż palce zbielały.
Smaczne, Krysieńko, smaczne, nie mówię, iż nie. Ale wodniste. Bez duszy. Jakbyś buraki utopiła w zabarwionej wodzie głos teściowej, mięciutki jak ciepły kisiel, wylewał się po kuchni, wypełniając każdy kąt. Odepchnęła talerz z niedojedzonym barszczem, a ten gest mówił więcej niż tysiąc słów. Wyrok był wydany.
Nie odwróciłam się. Tylko zaczęłam szorować płytę, jakby od tego zależało moje życie. Plecy miałam proste, ramiona nieruchome. Ani jedna zmarszczka na twarzy. Żaden grymas.
Tymczasem Wiesiek, mój mąż i jednocześnie syn Haliny Władysławówny, siedział za stołem, zasłaniając się ogromnym kubkiem w kratkę. Głośno chrupał herbatnika, popijał herbatą i sięgał po kolejny. Nie patrzył na matkę. Nie patrzył na mnie. Wzrok miał utkwiony w wazonie z ciasteczkami, jakby to było centrum wszechświata. Był w swojej strefie komfortu herbata, cukier, cisza. A ten cichy, słowny ostrzał obok? To babskie sprawy.
Zaraz posprzątam i przejdziemy do salonu powiedziałam równym tonem, nie podnosząc głowy. Głos miałam tak neutralny, jak konduktor ogłaszający przyjazd pociągu.
Zaczęłam zbierać talerze. Ruchy precyzyjne, oszczędne. Ani jeden dźwięk więcej niż trzeba. Nikt nie usłyszał brzęku sztućców. Ułożyłam naczynia tak, jakby od tego zależało istnienie świata. Ta cisza, ten porządek to była moja jedyna tarcza przed tym miękkim, zatrutym głosem.
Halina Władysławówna, zadowolona z efektu, uniosła się z krzesła i z królewską gracją przeszła do salonu. Nie usiadła na kanapie. O nie. Wybrała stare, głębokie fotelisko z wysokimi podłokietnikami jej tron. Rozsiadła się, poprawiła fałdy sukienki i zaczęła lustrować pokój. To nie było zwykłe spojrzenie. To była inspekcja.
Gdy weszłam z Wieśkiem, pokiwała głową z wyrazem niewysłowionej melancholii.
Oj, Wiesiu, popatrz tylko jej głos znów stał się pełen mądrości wszechczasów. Wskazała eleganckim gestem na dużą fotografię w drewnianej ramie. Widzisz ten róg? Pył. Nie, to choćby nie pył. To zaniedbanie. W domu dobrej gospodyni powietrze dzwoni od czystości. A tutaj? Jest zmęczone.
Wiesiek posłusznie spojrzał, zmrużył oczy, jakby naprawdę coś tam dostrzegał, i chrząknął nieokreślenie, popijając herbatę. Nie zaprotestował. Nie bronił. Po prostu przyjął do wiadomości.
A ja stanęłam na środku salonu, trzymając pustą tacę. Patrzyłam na niego na jego obojętną twarz. Potem na teściową, rozpromienioną na swoim improwizowanym tronie. I poczułam, jak ta lodowata cisza, którą tak mozolnie budowałam, zaczyna pękać.
To nie o ten pył chodzi, Wiesiu. Pył to tylko skutek westchnęła Halina Władysławówna, jakby dzieliła się tajemnicą dostępną tylko wtajemniczonym. Poprawiła niewidzialny fałd na sukience. Jej postawa, głos, cała ona wszystko krzyczało: Ja tu rządzę.
Mojej teściowej, Marii Kazimierzównie niech ziemia lekką jej będzie podkładam termofor do nóg każdej nocy. Nie z bojaźni, ale z szacunku. Bo wiedziałam, co znaczy rodzina. A dziś? Młodzi myślą, iż to tylko wspólne mieszkanie. *Partnerstwo*. Brzydkie słowo.
Ja już nie sprzątałam. Stałam w drzwiach, ramiona skrzyżowane. Patrzyłam. Moja twarz była maską. Ale oczy wąskie, ostre śledziły każdy ruch.
Wiesiek w końcu wstał. Naleję sobie jeszcze mruknął i przeszedł obok mnie, choćby nie spojrzawszy. Jakby napięcie, które wisiało w powietrzu, było dlań niewidzialne.
Prawdziwa rodzina trzyma się hierarchii ciągnęła teściowa, nabierając animuszu. Mąż głowa. Jego matka mądrość. A żona to ręce, tyły. Ma słuchać. Czcić teściową jak własną matkę. Tak zawsze było.
Jej słowa opadły w ciszę jak kamień w stojącą wodę. Czekała na pokłon.
Ale ja się poruszyłam.
Odsunęłam się od framugi. Każdy krok był wyważony, cichy. Szłam wprost do fotela.
Halina Władysławówna patrzyła, najpierw zdziwiona, potem zadowolona. Pewnie myślała, iż idę przepraszać.
Pochyliłam się. Tak blisko, iż poczuła mój oddech.
Jeszcze słowo, Halina Władysławówno szepnęłam.
Jej uśmiech zgasł. Zrobiła się blada jak kreda.
W tej chwili Wiesiek wrócił. Oszalałaś?! ryknął, upuszczając herbatniki.
Powoli się wyprostowałam. choćby nie spojrzałam na teściową. Tylko na niego.
A ty? to nie było pytanie. To był wyrok.
Siedziałeś tu. Chrupałeś. Kiwałeś głową. Słuchałeś, jak w twoim domu, w moim domu, mieszają mnie z błotem. I kiwałeś głową, Wiesiu.
Zrobiłam krok w jego stronę. On się cofnął.
Teraz wybór. Prosty. Albo twoja matka zaraz wstaje i wychodzi. I nigdy więcej nie przekracza tego progu.
Przerwałam.
Albo idziesz do sypialni, bierzesz największy worek na śmieci i pakujesz swoje rzeczy. I wychodzisz. Z nią. Teraz.
Zamilkłam. Cisza. Tylko tykanie zegara.
On wybrał oczywiście to drugie. Powiedział, iż musi się upewnić, czy z matką wszystko w porządku. Spakował prawie wszystko.
Ale to dobrze. Bo ja już nie będę żyć dla kogoś innego. To moje życie.