Teściowa przeklina mnie za to, iż ukradłam jej syna, który odmówił służenia jej kaprysom.
Trzy lata temu przekroczyłam próg domu rodziny męża i od pierwszych chwil zrozumiałam: mojemu Bartkowi w tym gnieździe nie było miejsca na szczęście. Całe ciepło macierzyńskiego serca trafiało do młodszego syna, Kacpra, a Bartek był tylko cieniem – wiecznym pomocnikiem, gotowym klękać przed każdym jej rozkazem. Kacpier zaś pławił się w uwielbieniu: rozpieszczano go, chroniono jak kruchy skarb, nie pozwalając choćby palcem ruszyć.
Teściowa, Halina Wojciechowska, i teść, Marek Nowak, mieszkali w dużym drewnianym domu na skraju wsi, otoczonej bezkresnymi polami i rzeką. W takim miejscu pracy zawsze było pod dostatkiem: ganku naprawić, stodołę wzmocnić, grządki wypielić. A jeszcze kury, kozy, warzywniak – roboty było na całą brygadę. Dziękowałam losowi, iż z Bartkiem mieszkaliśmy daleko, w Poznaniu, pięć godzin drogi od ich gospodarstwa. I on sam cieszył się tą wolnością. Ale wystarczyło, iż pojawiał się w rodzinnym domu, a spadała na niego lawina obowiązków, jakby on nie był synem, a najemnikiem zatrudnionym za kromkę chleba.
Kiedy zaczęliśmy razem żyć, Halina śpiewała nam o sielance wiejskiej: ogniska pod gwiazdami, wędki nad rzeką, świeżym powietrzu i domowym kwasie. Daliśmy się złapać na te bajki i postanowiliśmy spędzić pierwszy urlop w ich wsi. Marzyliśmy o spokoju, o długich wieczorach nad wodą, o ciszy przerywanej jedynie szelestem liści. Ale marzenia rozbiły się o surową prawdę już na dworcu.
Ledwie zmęczeni podróżą przekroczyliśmy próg, odpoczynek zamienił się w pył. Bartka natychmiast wyposażono w podarte kalosze i wysłano naprawiać płot. Mnie zaś, nie dając ochłonąć, posadzono przy stole, gdzie czekała góra ziemniaków i misek pozostałych po jakiejś uczcie. A potem gotowanie dla całej zgrai: teść, teściowa, ich przyjaciele, dalsi krewni. Dwa tygodnie urlopu okazały się katorgą. Ognisko rozpaliliśmy raz – i to tylko po to, by upiec mięso dla gości. Bartek nigdy nie dotarł nad rzekę. Ale najbardziej wkurzało mnie zachowanie Kacpra. My z mężem miotaliśmy się po podwórku jak osaczone zwierzęta, a on, leniwy i zadowolony z siebie, wylegiwał się na werandzie z telefonem albo spał do południa. Jego życie ograniczało się do trzech punktów: kanapa, kuchnia, toaleta. I w dodatku Halina patrzyła na niego z namaszczeniem, jakby był jej jedyną nadzieją.
Siódmego dnia tego koszmaru straciłam cierpliwość. W nocy, gdy wreszcie zostaliśmy sami, zapytałam Bartka: *„Dlaczego twój brat nic nie robi? Czym on się zajmuje, poza spaniem?”* Mąż, zmęczonym wzrokiem wbitym w sufit, odparł, iż Kacper to *„przyszły geniusz”*. Jakoby matka uważała, iż musi oszczędzać siły na studia, a brudna praca nie jest dla niego. Studia, oczywiście, ciągnęły się już dziewiąty rok: to wyrzucenie, to ponowne przyjęcie, to kolejna porażka. A Bartek? Latami zjeżdżał na ratunek: łatał dach, rąbał drewno, kopał w ogrodzie. Tak było, dopóki nie pojawiłam się w jego życiu.
Ten „urlop” stał się kroplą, która przelała czarę. Zaczęłam rozmawiać z Bartkiem, iż czas zrzucić ten ciężar z pleców. Dlaczego ma się garbować, podczas gdy Kacper żyje jak pan? Czy młodszy nie mógłby choć trochę pomóc? Rodzice miesiącami czekali na nasz przyjazd, by naprawić oborę albo pobielić ściany, choć teść sam mógł wiele zrobić. Ale Halina strzegła Kacpra jak skarbu, nie pozwalając mu choćby dotknąć miotły.
Ku mojej uldze, Bartek się zastanowił. Po raz pierwszy zobaczył, jak nieuczciwie jest traktowany, i zgodził się: dość bycia wiecznym wybawcą. Postanowiliśmy nie ulegać więcej namowom. Na majówkę, mimo telefonów teściowej, zostaliśmy w domu. I na inne święta też nie pojechaliśmy. A gdy nadarzyła się okazja na prawdziwy urlop – z morzem, słońcem i wolnością – poinformowaliśmy o tym rodKiedy Halina usłyszała, iż jedziemy nad morze zamiast do niej, w jej głosie zadrżała taka wściekłość, iż aż połączenie się zerwało.