Gdyby ktoś mi powiedział, iż jedno zdanie może przekreślić wszystko: miłość, troskę, plany na przyszłość i lata przywiązania – nie uwierzyłabym. A teraz żyję z tą prawdą każdego dnia. Nie jak z wyznaniem, ale jak z otwartą raną, która nie chce się zagoić. Bo w tej historii był dziecko. Nasz syn. Jej wnuk. Którego kochała do szaleństwa – aż do chwili, gdy dowiedziała się, iż nie jest „z krwi”.
Kiedy ja i Łukasz wzięliśmy ślub, miałam dwadzieścia trzy lata, on dwadzieścia pięć. Młodzi, weseli, pełni nadziei. Marzyliśmy o rodzinie, o dzieciach. Chcieliśmy trójkę. Nie odkładaliśmy, choć wtedy mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu w Łodzi, ledwo wiążąc koniec z końcem, oszczędzając na każdym kroku, z rzadkimi „przysmakami” w postaci pizzy na wynos raz w miesiącu. Ale byliśmy szczęśliwi. Naprawdę.
Miesiąc, dwa, pół roku – i nic. Zaczęliśmy się badać. Moje wyniki były idealne, ale u Łukasza… wyrok. Całkowita bezpłodność. Żadnych szans na poczęcie. Objechaliśmy kilka klinik, choćby pojechaliśmy do centrum reprodukcyjnego w Warszawie. Wszędzie to samo. Zamknął się w sobie. Proponował rozwód. Mówił: „Po co ci taki jak ja?” Ale ja machałam ręką. Wybrałam nie ojca dla swoich dzieci – wybrałam męża, człowieka, z którym chciałam iść przez życie. Podjęliśmy decyzję: dziecko będzie od dawcy.
To była trudna droga. Ale dzięki delikatności lekarzy w klinice – przeszliśmy ją spokojnie. Bez dramatu. Pokazali nam profile dawców, ja zaproponowałam Łukaszowi, żeby sam wybrał, a on wybrał kogoś bardzo do siebie podobnego – wzrost, włosy, kolor oczu. Nigdy nie zwątpiłam w tę decyzję.
Moja teściowa, Danuta, od początku była w to zaangażowana. Co miesiąc pytała: „No i co, Kasiu, kiedy już?” Cieszyła się razem z nami, gdy dowiedziała się o ciąży. Wydała ucztę, ściskała mnie jak rodzoną. Przez całą ciąże nosiła ciasta, skarpetki, dawała rady, choćby w kolejce do przychodni stała ze mną. Przyznam, wtedy zaczęłam do niej naprawdę cieplej podchodzić. Myślałam, iż mamy z nią szczęście.
Gdy urodził się nasz syn – Łukaszek, na cześć taty – teściowa oszalała z radości. Od pierwszej chwili została babcią na pełen etat. Wózki, pieluchy, zabawki – wszystko. choćby pojawił się konflikt z moją mamą: nie mogły się podzielić, kto pierwszy weźmie wnuka na ręce. Ale po lampce szampana wszystko się wyjaśniło. Było jak w bajce.
O tym, iż Łukaszek był od dawcy, wiedzieliśmy tylko my z mężem. Ale był kopią ojca – wyglądem, gestami. Teściowa mówiła: „Łukasz, ty żywa kalka!” Mąż wtedy tylko kiwał głową, a ja za każdym razem pytałam:
– Może powiemy?
On – „nie teraz”. Wstydził się. Bał się niezrozumienia.
Czas płynął. Syn rósł, teściowa przez cały czas przynosiła mu zabawki, rozpieszała, ciągle powtarzała: „Mam na razie jednego wnuka, więc nie żałujcie – będą i autka, i samoloty!” Ale to jej „na razie” zaczęło mnie niepokoić.
Aż w końcu, gdy Łukaszek skończył dwa lata, coraz częściej zaczęła mówić o drugim dziecku.
– No kiedy wreszcie podarujecie Łukaszkowi siostrzyczkę? Albo braciszka? Będzie weselej! A może, Kasia, ja mu na święta piżamkę dam, a ty – braciszka! – śmiała się, ale widziałam, iż mówi poważnie.
Wytrzymywałam. Do końca. Aż pewnego dnia, gdy przyszła „na herbatkę” z kolejnym pluszakiem i kolejnym namowami do „szybkiego rodzenia”, nie wytrzymałam.
– Danuto… Nasz syn jest od dawcy. Łukasz jest bezpłodny. Nie będziemy mieli drugiego dziecka.
Cisza. Twarz teściowej zastygła. Oczy stały się szklane. Spojrzała na mnie, na syna, który podbiegł i złapał ją za rękę, i… odsunęła się. Bez słowa. Bez wyjaśnień. Po prostu… odcięła się. I wyszła, nie żegnając się.
Opowiedziałam wszystko mężowi. Wzruszył tylko ramionami:
– No to się zacznie…
Minął tydzień. Teściowa nie dzwoniła. Nie odbierała. Mąż pojechał do niej – wrócił złamany. Gadali o wszystkim: o pogodzie, o zdrowiu, o serialach, ale ani słowa o Łukaszku. Jakby przestał istnieć. Miesiąc później dowiedzieliśmy się: przepisała mieszkanie. Nie na wnuka. Na siostrzenicę. Choć pół roku temu zapewniała: „Dla Łukaszka wszystko! Niech ma przyszłość!”
Łukaszek niedawno skończył trzy latka. Danuta nie przyszła. choćby nie zadzwoniła. Ledwo powstrzymałam łzy, gdy syn zapytał:
– Mamo, a babcia Danka o mnie zapomniała?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. I nie wiem, co będzie dalej. Mąż ma do mnie pretensje, iż powiedziałam prawdę. Ale nie dałam rady dłużej żyć w tym napięciu. Milczeć, gdy mnie naciskają. Ukrywać prawdę jak coś wstydliwego.
Mam tylko jedną nadzieję: iż miłość do wnuka, choćby „nie z krwi”, jest silniejsza niż duma. Że kiedyś wróci. Zapuka. Przytuli. I znów zapyta:
– No i co tam u naszego Łukaszka nowego?
Bo krew to nie wszystko. Ważne, kto jest przy tobie, gdy stawiasz pierwsze kroki. Kto trzyma za rękę. Kto przy tobie. Mam nadzieję, iż ona to przypomni… Póki nie jest za późno.